Rozmrozić pasję łowcy – Łowienie na mrozie

Powroty z grudniowych eskapad z wędką stały pod znakiem złości i rozczarowań. Tysiąc, dwa tysiące rzutów na próżno, jak gdybym łowił w oziminie, a nie w rzece. Szło jak po grudzie – te kilka kilometrów wzdłuż obmarzających brzegów męczyło jak diabli. A drapieżnik pojawiał się wyłącznie w zapewnieniach autorów z wędkarskiej prasy. Z rzadka w telefonie od któregoś z kolegów.

Zaczęły mi się zapinać na hakach dopiero wówczas, gdy przestałem chodzić na ryby. To znaczy nie opuszczałem rzeki i łowieckich marzeń, przynajmniej raz w tygodniu wybierałem się na wyprawę z wędką, ale zmienił się mój stosunek do wody. Zaakceptowałem fakt, że i ona ma prawo do zimowego snu, do odpoczynku i nie musi darzyć mnie rybami za każdym razem. Samym rybom dałem prawo do kaprysów, do spowolnionego trawienia, do braku reakcji na najwymyślniejsze przynęty.

Rasowemu wędkarzowi, osobliwie spinningiście, w zimowe dni brak jest łowieckich eskapad. Nie może ich zastąpić powtórna lektura gromadzonych od lat miesięczników, wertowanie książek i czekanie na mocny lód na jeziorach i zbiornikach zaporowych. Nie pomaga nawet otworzenie warsztatu i dłubanie woblerów czy kręcenie błystek obrotowych. Po nocach śnić się zaczynają letnie rafy i przelewy, głęboczki za ostrogami, doły na meandrach, tajemnicze, zielone zatoczki… Porywa się spinning, do pudełka wrzuca kilka blach i pędzi nad rzekę, by po kilku godzinach mieć jej serdecznie dość. Wraca się bez ryby, z zamrozem w szpiku, ze sztywnymi stawami. I z solennym postanowieniem: ani razu do wiosny. Tydzień, dwa i historia się powtarza. Dom wariatów, nałóg, uzależnienie.

Nie na ryby, a na biegun – takiego nastawienia nauczyłem się od wędkarzy z byłego Związku Radzieckiego. Wędkowanie ma być przyjemnością, a nie udręką człowieka gnanego niepokojem – powtarzali i klepali mnie po podszytej wiatrem kapotce. Nie myśl o rybie w zimnej wodzie – radzili – pomyśl o sobie. Zastanów się, co będziesz robił na zimowej wyprawie, czy będziesz szedł, czy gdzieś przysiądziesz na całe godziny. Zimowy sprzęt, to nie wymyślne wędki i kołowrotki, nie pudła z przynętami…

Kiedy więc nadchodzi zima, ja już jestem gotów. Mój zimowy sprzęt do spinningowania składa się z puchowego kombinezonu narciarskiego, wysokich, nieprzemakalnych butów wyściełanych futrem, wygodnych myśliwskich rękawic z dziurkami, przez które daje się wystawić ,kciuk i palec wskazujący oraz czapki- terrorystki, spod której wyzierają jedynie ślepia.

Mój zimowy sprzęt do spinningowania to stalowy termos o pojemności 0,75 l, przedmiot drogi, ale wspaniały i nie do zastąpienia. Ileż razy termosy ze szklanymi wkładami wyślizgiwały mi się ze zgrabiałych łap, nikt nie zliczy. A metalowym naczyniem mogę się opędzać przed białymi niedźwiedziami i po bitwie przykucnąć pod drzewem, by napełnić brzucho gorącą i mocną herbatą słodzoną miodem.

Bez względu na to, czy meteorologowie grudzień nazywają ciepłym czy mroźnym, i tak na wędkarskie wyprawy należy się ubrać tak, jak gdyby zamierzało się zdobyć biegun.

Nie tylko dobre ubranie, gorące napoje, ale także torba ze stelażem wędkarskiego stołeczka. Możliwość wygodnego przysiadu na kilka minut potrafi nieprzyjazny, schłodzony świat zmienić w miłe przytulisko.

Wyposażenie dodatkowe – to przede wszystkim uniwersalny kij z kołowrotkiem. Ja sam na grudniowe eskapady zabieram trzymetrowe wędzisko sandaczowe o masie wyrzutowej do 30 g i środkowej akcji. Pozwala mi to na korzystanie z każdej praktycznie przynęty. Niewielkimi obrotówkami czy miniaturowymi woblerami mogę spenetrować warkocz za główką w poszukiwaniu jazi i kleni, mogę ostukać dno w głębokich, powolnych rynnach przy pomocy twistera, mogę wreszcie posłać dwudziestopięcio-gramową wahadłówkę daleko na rzekę, między wielkie głazy wystające latem.