Muchy, których się nie zapomina

Wędkarze muchowi pokazują sobie nawzajem sztuczne muszki z wielkim pietyzmem. Najczęściej są one kolorowe, „wypieszczone” i polakierowane. Muchy, o których chcę tutaj napisać, nie są ideałem piękności. Każda z nich ma jednak swoją „przeszłość”.
Na początku zacznę od pewnego nieprzyjemnego wydarzenia. Byto wietrznie, a zacinający lekki deszcz wpływał bardzo deprymująco na moje samopoczucie. Jednodniowa licencja była już jednak wykupiona. Jak okiem sięgnąć, nie widać było żadnej oznaki żerowania ryb. Zdecydowałem się więc łowić na mokrą muchę. Imitacja kiełża zdrojowego, którą podpatrzyłem u mojego kolegi, a następnie zrobiłem sobie podobną. Wydawała mi się optymalnym rozwiązaniem. Powinna ona głęboko schodzić i dobrze prowokować pstrągi.

Ukośny rzut pod prąd, żeby dać przynęcie czas na zatonięcie, pełne wyczucia prowadzenie jej i mam już pierwsze branie. Byłem więc nieco zawiedziony, gdy zbyt późne zacięcie trafiło w próżnię. Kolejny rzut, delikatne drgania świadczą o tym, że przynęta przesuwa się tuż nad dnem. Opór! Szybkość mojej reakcji w tym momencie można by zmierzyć tylko komputerem najnowszej generacji. Niestety, był to tylko zaczep.

Po kilku podciągnięciach udało mi się w końcu tak szczęśliwie uwolnić wędkę, że nie urwałem nawet mojego kiełża. Dodało mi to wiary we własne umiejętności. Kolejny rzut i tuż przed końcem spływania jest kolejne, przepiękne uderzenie w „pracującego” kiełża. Dalsze wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie. Wędzisko wygięło się w pałąk i uciekająca z prądem wody „żywa torpeda” wyskoczyła, trzepocząc ogonem, nad jej powierzchnię. Nagle żyłka zwiotczała i ryba-widmo zniknęła w wodzie tak szybko, jak się pojawiła.

Złotogłówka

Po ściągnięciu sznura wziąłem swojego kiełża do ręki i dobrze mu się przyjrzałem. Aż się zatrząsłem ze złości, gdy zauważyłem, ze grot haczyka był ułamany. Przez głowę przelatywało mi natrętne, pełne wyrzutu do samego siebie pytanie, dlaczego po uwolnieniu wędki z zaczepu nie sprawdziłem haczyka. I kto to mówił, że w rzece tej nie ma łososi…

Na inną muchę znowu nie udało mi się złowić ryby. Tę nimfę złotogłowkę przywiązał sobie do przyponu mój syn, gdy po raz pierwszy zabrałem go ze sobą na ryby. Pomimo przeprowadzonych wcześniej prób na trawniku, pierwsze jego rzuty wyglądały tak, jakby woźnica strzelał z bata. Na uwagę, że podczas cofania wędziska, pochyla je za bardzo do tyłu i dlatego mucha wpada za nim do wody. odpowiadał tylko: „Dzięki tej technice będę łowił ryby także za plecami”. Swojego pierwszego lipienia zaciął po jednym z „normalnych” rzutów. Podczas holu nie musiałem mu pomagać (chłopak miał sporo wprawy w łowieniu ryb spokojnego zeru).

Od tej chwili lipienie stały się wystarczającą podnietą, aby przekonać syna do wędkarstwa muchowego. Prawie każdy jego rzut był udany. Odłożyłem więc swoją wędkę na bok i zacząłem się przyglądać, co dawało mi tyle przyjemności, ze zapomniałem o tym, iż ja tez mogę łowić ryby. W drodze powrotnej odtwarzałem sobie w pamięci wszystkie fazy tego holu i wiedziałem już, ze w mojej rodzime przybył nowy pasjonat sportu muchowego.

O zmierzchu

O tej szczególnej porze dnia krąży wyjątkowo dużo wędkarskich legend. Zachód słońca jest porą szczególnie pięknych wyjść do much Z rozgorączkowanymi oczyma chłonąłem te wszystkie opowieści doświadczonych wędkarzy o całych zastępach olbrzymich pstrągów, szykujących się do wieczornego zerowania. Spędziłem oczywiście wiele pełnych oczekiwania wieczorów nad wodą, ale ryby nie chciały jakoś dostosować się do moich życzeń. Im było ciemniej, tym jaśniejsze były moje muchy. Na koniec przeznaczona była tajna bron ostatniej szansy, czyli zupełnie biała imitacja mola, która miała ukarać niejednego wieczornego kropkowanego drapieżnika.

Łowienie na ciemną muchę, na którą w ciągu dnia były dobre wyniki, pod wieczór mija się z celem, gdyż jest ona wtedy już mało widoczna. Zacięcia według zasady, ze muszka znajduje się już w „kołku” na wodzie, zrobionym przez żerującą rybę, rzadko są efektywne.

Wychodzę z wody w ciemną noc taką, ze choć oko wykol, a przez głowę przelatują mi refleksje związane z wieczornymi braniami ryb. Wszystko wraca do normy, gdy po chwilach zwątpienia następnego dnia pod wieczór widzę kółko przy kółku na powierzchni wody. Wracając do domu przebieram w pudełkach z muszkami i staram się wytypować tę najlepszą na następny raz. Powinna być ona jednak ciemna, jak do łowienia w dzień, ale jednocześnie dobrze widoczna. Rozważania przy słabym świetle na temat różnych „piórek” me są zbyt długie…

Później w ręce trafił mi nowy materiał do robienia muszek „Hi-Vis-Dub-Wing”. Sądząc po nazwie, musiał on być chyba rzeczywiście dobry Zrobiłem z niego kilka ciekawych muszek i przeżyłem z nimi parę szczęśliwych godzin. Pstrągi i lipienie, pochowane przez cały dzień w różnych kryjówkach i zakamarkach, wyszły pod wieczór na „czystą” wodę. Olbrzymie sztuki wychodziły wtedy do much już na sam ich widok, czyniąc mnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dzień ten, charakteryzujący się bardzo dużą liczbą brań. pozostał na zawsze w mojej wędkarskiej pamięci.