Trwające tydzień łowy karpiowe, wymagają nie tylko wytrzymałości, ale i przygotowania. Wszystko powinno być zaplanowane – począwszy od przynęty do naczyń kuchennych włącznie.
Znowu pada deszcz… Deszcz jest raczej dość łagodnym określeniem. Odgłos rozpryskujących się kropel spadających teraz z nieba sprawia wrażenie, jakby ktoś wylewał kubły wody na mój namiot.
Już wczesnym wieczorem zaczęły się gromadzić ciemne chmury, zwiastujące zmianę pogody. Przez dwa poprzednie dni musiałem ciągle smarować się olejkiem do opalania, żeby uniknąć poparzenia promieniami słonecznymi. Teraz, szalejąca tuż przed północą gwałtowna ulewa powoli zaczyna przechodzić w ciągły i jednostajny deszcz.
Karpie również zareagowały odpowiednio na zmianę pogody. Uczyniły to znacznie szybciej, niż mogłem się tego spodziewać. Ostatnie branie miało miejsce przed 18 godzinami.
Ta wyprawa na karpie rozpoczęta się wyjątkowo dobrze. Już pierwszego ranka udało mi się złowić, w całkowicie nie znanym mi zbiorniku, pięć dużych ryb. Oprócz tego miałem jeszcze jedno branie, ale po pasjonującym holu ryba mnie pokonała. Następny dzień w niczym nie przypominał już dnia poprzedniego. Wieczorem. nie mając od rana ani jednego brania, przyrzekłem sobie zmianę łowiska.
Zanim zdecydowałem się dać odpocząć mojej przynęcie i zrobić przerwę w wędkowaniu, zacząłem przetykać ślinę na myśl o pysznej zupie jarzynowej. Potrzebną mi do zapalenia kuchenki zapalniczkę diabeł nakrył ogonem. Nigdy, kiedy jest potrzebna, nie mogę jej znaleźć. Tego typu sytuacje są mi dobrze znane. Zawsze mam kłopoty, począwszy już od drugiego dnia wyprawy, ze znalezieniem czegokolwiek w tym moim drugim domu. Podczas parodniowych wypadów wędkarskich nad wodę zawsze zaczyna ogarniać mnie coraz większy chaos, a uregulowany tryb życia ulega rozprężeniu. Worki z przynętą na karpie, garnki do gotowania, swetry, gumiaki oraz mnóstwo innych drobiazgów są każdorazowo porozrzucane. Oświetlając to wszystko słabym promieniem latarki zdaję sobie sprawę, że dobrze byłoby wprowadzić trochę porządku. Ale co tam.
Posiłek o północy.
Udało mi się w końcu uruchomić kuchenkę turystyczną „rezerwowymi” zapałkami. Po paru minutach zupa była już ciepła i pierwsze łyżki pokarmu poczęły wypierać z żołądka uczucie głodu. Łyknięty naprędce przed kolacją jogurt owocowy do złudzenia przypominał smak syntetycznych kulek proteinowych. Kilka kawałków czekolady oraz łyk wody z butelki dopełniły moje nocne menu.
Wyskoczyłem jeszcze ostatni raz z namiotu, zdemontowałem wędki i elektroniczne wskaźniki brań, a cały sprzęt schowałem do samochodu. Ostrożność nigdy nie zaszkodzi. Ostatnio coraz częściej słyszałem o przypadkach, że wędkarze znajdowali rano nad wodą tylko podpórki do wędek. Prawdopodobnie ich „koledzy” łowią do dzisiaj na tak okazyjnie „kupiony” sprzęt. Nie przewidując nocnych odwiedzin można pozostawić wędki na całą noc. W przypadku brania głośny sygnał z elektronicznego wskaźnika brań wyrwie każdego, nawet z najgłębszego snu. Wyznaję zasadę, ze kilka godzin mocnego snu jest nieodzowne przy takich maratonach wędkarskich. Nerwowe drzemanie w oczekiwaniu na ewentualne branie nie jest najlepszym rozwiązaniem. Rano budziłem się zawsze tak zmęczony, że wpływało to ujemnie na wyniki dziennego łowienia. Często rezygnuję więc z tych paru godzin nocnego łowienia i przeznaczam je na pełen odpoczynek.