Przygoda z trocią
W dniu 24 września zeszłego roku, zaraz po pracy, około godziny 15.10, wspólnie z tatą i kolegą wybrałem się nad rzekę Słupia w okolicach Bydlina. Postanowiliśmy iść pod prąd. Obrzucając kolejne stanowiska doszedłem w końcu do zwalonego do wody drzewa, gdzie rzeka burzyła się, a na jej powierzchni tworzyły się liczne zawirowania. Pomyślałem, że jest to idealne miejsce na stanowisko dużej ryby. Wykonałem kilka rzutów, jednak bez żadnego efektu. Postanowiłem jednak podejść jak najbliżej zwalonego drzewa i wykonać rzut pod przeciwległy brzeg. Było to trudne zadanie, gdyż drzewo miało wiele sterczących na boki gałęzi i przy niedokładnym rzucie groziło to zaczepieniem i zerwaniem przynęty.
Kiedy malowany na pstrążka wobler Salmo spłynął około trzech metrów, poczułem lekkie puknięcie. Zaciąłem zupełnie odruchowo i od razu zorientowałem się, że mam na kiju coś bardzo dużego. Ryba zareagowała natychmiastową ucieczką w dół rzeki. Odpłynęła jakieś 10 metrów i tak mocno przymurowała do dna, iż myślałem, że nie zdołam jej ruszyć z miejsca. Uniosłem wędzisko do góry, naprężyłem żyłkę i zacząłem delikatnie pompować z wiarą, że ryba w końcu się ruszy. Nagle moja przeciwniczka ruszyła z prądem z niesamowitą szybkością. Żyłka świszczała, hamulec zaczął brzęczeć jak oszalały. Odpłynęła jakieś 30 metrów, pokazała się na powierzchni, a następnie zanurzyła się w głębokim dołku i ponownie stanęła. Kolega, który stał na wysokości miejsca spławienia się ryby stwierdził, że to duża troć. Wiedziałem więc, że muszę holować bardzo delikatnie, gdyż siłowy hol troci przeważnie kończy się utratą zdobyczy. Zacząłem wolno nawijać żyłkę.
Ryba szła środkiem rzeki nie stawiając oporu. Około 10 metrów od brzegu troć zebrała siły i ponownie “odjechała” wyciągając mi z kołowrotka około 15 metrów żyłki. Zacząłem znowu powoli kręcić korbką. Widziałem, jak płetwa grzbietowa troci wystaje z wody i tnie ją jak nóż papier. Ryba wolno zbliżała się do brzegu. Kolega widząc to wszedł do wody i stał gotowy do podebrania ryby rękoma. Kiedy troć zauważyła grożące jej niebezpieczeństwo, zupełnie oszalała. Odbiła na środek rzeki, strzeliła świecą nad wodę (przepiękny widoki), a następnie zaczęła kręcić młynki. Po kilku sekundach, zmęczona i zrezygnowana wyłożyła się na bok. Podciągnąłem trotkę do miejsca, gdzie stał w wodzie kolega, a ten wprawnym ruchem i chwycił ją pod skrzela i wyniósł na brzeg.
Po chwili doszedł do nas mój tato i zaczął mi gratulować. Dopiero na brzegu zaczęliśmy podziwiać moją zdobycz – wspaniałego samca troci wędrownej.
Branie nastąpiło tuż przed godziną szesnastą, a hol trwał około 20 minut. Po powrocie do Słupska udaliśmy się do sklepu i zważyliśmy rybę. Waga wskazała 8,60 kg. Troć miała 84 cm długości.
Łowiłem wędziskiem Daiwa Carbon Cosmoace CA 120-30 H (3 metry długości), na kołowrotek Snap 2040 i na żyłkę Mitchell o wytrzymałości 6,8 kg. Przynętą był wobler “Salmo” Trout 7 cm (sinking) malowany na pstrążka. Do kupna tego woblera namówił mnie dzień wcześniej kolega, z którym wybrałem się na ryby. Z reguły łowię na woblery własnej produkcji, ale ten okazał się również bardzo skuteczny.
Udane zakończenie sezonu trociowego
Z rana 30 września pojechaliśmy we trójkę nad rzekę Parsętę. Niestety na miejscu okazało się, że szanse “dostania” jakiejś ryby są nikłe. Postanowiliśmy więc przeskoczyć do Trzebiatowa nad Regę. Po przyjeździe na miejsce od razu zorientowaliśmy się, że mamy szansę na udane zakończenie sezonu. Ryba w rzece była. Potwierdzali to wszyscy spotykani wędkarze, a także ich wyniki.
Pierwszy z naszej trójki złowił rybę Andrzej. Był to samiec troci o masie 3-4 kg. Potem nic, aż wreszcie czuję coś na kiju. Zacięcie, kilka szarpnięć i jęk zawodu. Drugi rzut w to samo miejsce, parę obrotów korbką i jestem szczęśliwy. Od razu zorientowałem się, że ryba jest duża. Troć przez cały czas uparcie trzymała się dna. Przez kilka minut “krążyła” na wysokości mojego stanowiska, a następnie ruszyła z prądem. Nie mogłem iść za nią ze względu na zarośnięty brzeg. Ograniczyłem się więc tylko do pełnej kontroli hamulca kołowrotka. Kibice udzielali mi wielu rad, ja jednak, mając w pamięci kilka ładnych ryb straconych przez głupotę i na własne życzenie, nie reagowałem na nic i nie słuchałem życzliwych wskazówek. Powoli udało mi się zatrzymać uciekającą troć, a następnie systematycznym pompowaniem odzyskiwałem kolejne metry utraconej żyłki.
Lądowanie odbyło się bez niespodzianek. Walka trwała około 15 minut. Łowiłem kijem firmy “Insel” 2,7 m długości (dwuczęściowy), na kołowrotek “Wiking”, żyłkę Kevlar 0,30 mm oraz na miedzianą błystkę Effzett nr 4. Pogoda była bardzo nieprzyjemna, wiał silny wiatr, było bardzo zimno. Na Bałtyku od kilku dni szalał sztorm.