Zmienianie przynęty na inną

Siedem brań dużych kleni pod rząd to wynik godny uwagi. Tony Miles potrzebował aż siedmiu różnych przynęt, aby potwierdzić teorię, o której prawie już zapomniał.
Z pewnością znacie to doskonale – trwa ożywiona dyskusja, jakiś wędkarz przedstawia swoją, przekonująco brzmiącą teorię, a chwilę później wszyscy zapominają o całej rozmowie. Pewnego dnia podczas łowienia ryb nagle przypominają sobie zasłyszane kiedyś słowa i często okazuje się, że stało się to w najbardziej odpowiednim momencie…
Ponad rok temu rozmawiałem z przyjacielem na temat łowienia kleni. Powiedział mi wtedy, że już wiele razy przekonał się, iż po złowieniu dużej ryby brania nagle się kończą. W momencie jednak, gdy uatrakcyjniał przynętę jakimś zapachem, na przykład spryskując ją środkiem smakowo-zapachowym, prawie zawsze miał następne branie. Mój przyjaciel zaryzykował wtedy teorię, że to jednak nie sam zapach, lecz nowa przynęta (chociażby pachnąca inaczej) prowokuje kolejną ostrożną rybę do brania.
Jest to prawda znana jak świat: ryby szybko się uczą, a tam, gdzie często wypuszcza się je z powrotem do wody, wiele przynęt naturalnych traci swą pierwotną łowność. Potwierdzi to każdy wędkarz. Jedno było nowe w teorii mojego przyjaciela: spostrzeżenie, że efekt unikania jakiejś przynęty wcale nie ujawnia się po kilku dniach lub tygodniach, lecz zaraz po holu pierwszej ryby. Przyznam szczerze, że podczas tamtej rozmowy nawet nie zaświtał mi w głowie pomysł zmieniania przynęty na inną zaraz po złowieniu pierwszej ryby. Przecież to wbrew wędkarskiej naturze. Nikt zdrowo myślący nie znienia przynęty, na którą przed chwilą złowił piękną rybę.

Całodniowa wyprawa

Szybko zapomniałem o całej tej dyskusji. Przypomniała mi się dopiero jesienią tego roku.
Tego pamiętnego dnia wybrałem się na ryby nad moją ulubioną rzekę. Wybrałem ładne miejsce, ustawiłem obok siebie wiadro z zanętą (namoczony chleb i ziarna konopi) i zmontowałem wędki. Przede mną rzeka płynęła bardzo spokojnie. Kilka metrów poniżej, na wysokości rosnących nad brzegiem krzaków wikliny, koryto rzeki zwężało się i prąd wody wyraźnie przyśpieszał. Postanowiłem nęcić regularnie przez cały dzień małymi kulami zanętowymi i w ten sposób ściągnąć w wybrane miejsce klenie. W skrytości ducha liczyłem, że pod wieczór w łowisku pojawią się też ładne brzany.
Przynęt miałem do wyboru i do koloru – świeży chleb tostowy, ciasto z żółtego sera, rosówki, konserwową kukurydzę, mielonkę śniadaniową oraz… kawałek salami (kiełbasa ta smakuje nie tylko ludziom, także kleniom i brzanom).

Pierwsze branie

Od godziny 9 do 14 nic się nie działo. Na szczęście pogoda dopisała, świeciło słońce i było bardzo przyjemnie. W końcu doczekałem się pierwszego brania. Ryba wzięła na moją ulubioną przynętę, czyli na lekko zagnieciony na haczyku miąższ tostowego chleba. Łowiłem na lekką gruntówkę i po zarzuceniu przynęty w głęboką rynnę na środku rzeki pozwalałem jej powoli spływać pod brzeg. W momencie, gdy lekki ciężarek znalazł się pod zwisającymi nad wodę gałęziami wikliny, żyłka naprężyła się, a drgająca szczytówka mojego wędziska wpadła w rytmiczny rezonans. Po zacięciu ryba rzuciła się do natychmiastowej ucieczki.
Jesienią i zimą klenie są bardzo walecznymi przeciwnikami. Ponieważ poza kilkoma kępkami jaskrów, w rzece nie było żadnych innych przeszkód, w które mogłaby wejść holowana ryba, wprowadzenie do podbieraka szalejącego na wędce klenia było tylko kwestią czasu. Muskularna ryba miała prawie dwa kilogramy. Wypuściłem ją z powrotem do wody w spokojnej zatoczce kilkadziesiąt metrów poniżej mojego stanowiska.
No, pomyślałem sobie, teraz się zacznie. Namoczony chleb i konopie „spełniły swoją powinność”, na następne branie nie będę czekał zbyt długo. O słodki optymizmie. Przez trzy godziny pozwalałem mojej przynęcie z chleba spływać z prądem wody, ciągle nęciłem i nic! Próbowałem nawet prowokować brania podciągając bardzo krótkimi szarpnięciami przynętę pod prąd.
Była to wielokrotnie sprawdzona sztuczka, jednak tym razem nie data się na nią nabrać żadna ryba. Beznadziejna sytuacja.