W samo południe, gdy znudzony już monotonnym łowieniem odpoczywałem pod drzewem, kolega poinformował mnie o braniu i spince dwojaka. Obrazowo opisał piękne szarpnięcie i ciągle nie mógł się pogodzić z faktem, że prawie pewna już zdobycz spadła mu z kija. „Gońce śmierci”, samodzielnie wykonywane przez nas maleńkie srebrne wiróweczki były przecież bez zarzutu. Po stracie wyjątkowo dużego bolenia z winy kotwiczki (ułamała się podczas holu), zaczęliśmy zbroić wszystkie nasze sztuczne przynęty tylko mustadami. Cóż, spinka to spinka – każdemu może się zdarzyć.
Fakt namierzenia bolenia zelektryzował mnie w ułamku sekundy. Podniosłem się i ruszyłem do dalszej walki. W rzece nic się jednak nie działo. Po pół godzinie wróciłem dokładnie w to samo miejsce, w którym Jackowi spadła dwójka. Pierwszy rzut, kilka obrotów korbką i od razu branie. Kij wygiął się, że aż miło, a ryba rozbryzgiwała ogonem wodę. Walka niestety znów była krótka i srebrny drapieżnik wylądował na brzegu. Po odhaczeniu ryby zrobiliśmy jej dokładne oględziny, gdyż miejsce oraz wielkość zdobyczy sugerowały, iż jest to ten sam boleń, który już dzisiaj był na kiju. Daliśmy mu na oko ze dwa kilogramy, chociaż wtedy moja ocena masy ryb polegała na zgodnym przytakiwaniu mistrzowi. Zajrzeliśmy boleniowi do pyska i rzeczywiście – z dwóch stron były wyraźne ślady po kotwiczkach! Ale przypadek – tak ostrożny drapieżnik, a dwa razy w ciągu pół godziny popełnił ten sam błąd. Mnie boleń wyszedł do blachy od strony nurtu, natomiast koledze od brzegu i stąd właśnie powstały te obustronne ślady. Jacek, który wyrósł nagle koło mnie jak spod ziemi, już w trakcie moich zmagań z rybą żartował, że jest to jego boleń i „pozwolił” tej rybie się zerwać tylko dlatego, abym to właśnie ja mógł ją złowić.
Dalszy ciąg łowów nie odbiegał od normy, to znaczy ryby nie brały. Zresztą obydwaj mieliśmy już dosyć. Złożyliśmy kije i pomaszerowaliśmy do Ryczywołu.
Tamtego pięknego dnia byłem naprawdę bardzo dumny z siebie. Powody były dwa -po pierwsze całkiem udany połów, jak na początek sezonu, a po drugie, i było to jeszcze ważniejsze, pierwszy raz pokonałem mego mistrza i nauczyciela.
Po drodze do Warszawy wielokrotnie opowiadałem Jackowi swoje wspaniałe wrażenia z tego dnia i choć się powtarzałem, ze stoickim spokojem dzielnie wysłuchiwał, jaki sprawiłem mu lany poniedziałek nad wodą. Z perspektywy lat widzę jednak, że była to jedna z nielicznych moich przewag podczas wspólnych wypraw nad wodę. Jak wiadomo, mistrzowie raczej nie lubią przegrywać…