Zawody w Irlandii

Dzień drugi

Mój nowy boatman – Tim od razu poprawia mi humor wskazując rejon planowanego wędkowania. Akwen bliżej zapory, w tym kierunku zresztą udaje się 3/4 łodzi. Niestety, mój towarzysz i tym razem ma sprzęt wykluczający spinningowanie. Ciągamy więc – on wahadłówkę jak dłoń, dociążoną oliwką, ja na początku woblery. Mija około godziny i jest taki moment, że w zasięgu wzroku widzę, niemal jednocześnie holowanych 5-6 dużych ryb. Napięcie rośnie. Przy kolejnym nawrocie na 2 m wodzie wśród zielska mam uderzenie na 13 cm „makrelkę”. Szczupak jest jednak taki, że Tim nawet nie raczy zgasić silnika (ok. 1,3 kg). Na szczęście ryba zapięta jest dobrze i „lotem ślizgowym” trafia do łódki. Na łowisko wypływa Jim Robinson – organizator zawodów. Łowi na martwą płoć z dryfującej łodzi. Już po kilkunastu minutach, w miejscu, gdzie pływało wielu zawodników na branie, sprawnie zacina i holuje niezłą sztukę. Udaje mi się w przelocie zrobić zdjęcia końcówki holu. Chwilę później razem ważymy ryby. Jego ma 11,5 funta (ok. 5,3 kg). Wyciągam aparat fotograficzny, ale w tym momencie „steward” (tu wagowy) wypuszcza już szczupaka do wody. Krzyczę „stop” – za późno!

Jim dopytuje się, o co chodzi. Tłumaczę, a on po prostu wchodzi do wody za wolno odpływającą rybą, łapie ją za kark i wyciąga z powrotem! – „No problem” – mówi. Nie mogę ukryć podziwu. Spoglądam przez ramię wagowe-go do jego zapisków. Jest już sporo ryb, w tym kilka 9-11 funtowych! Udaje mi się namówić mojego partnera na chwilę spinningowania. Ja rzucam, on siedzi i patrzy z politowaniem na moje wysiłki. Bezskutecznie wciskam mu jeden z trzech przygotowanym zestawów. Jest to fantastyczne miejsce. Na przedłużeniu cypla, na którym znajduje się punkt wagowy ciągnie się ok. 1 km płycizna z wystającymi kilkoma kępami situ jeziornego. Dookoła łagodne spadki do 1,5-2,5 m głębokości i mnóstwo zielska do połowy toni. Gdzieniegdzie widać pod powierzchnią kępy rdestnic. Wykonuję dosłownie kilka (może trzy) rzutów pływającym „okoniem” 12 cm i… siedzi! Znowu jednak malutki, zaledwie 1,6 kg. Mój boatman przeciąga się i spogląda znacząco na zegarek. Jest pewien, że ta głupia zabawa zaraz mi się znudzi. Rzucam jeszcze parę razy, znowu mam branie. Bardzo daleko – zaraz po rzucie czuję charakterystyczne miękkie „capnięcie”. Zacinam i wiem, że to w końcu grubsza sztuka. Niestety, po paru zwrotach ryba wyczepia się! Klnę w duchu swojego pecha. Tim po chwili stwierdza, że musimy zważyć rybę. W punkcie wagowym spotykamy mały „tłumek” czekający na swoją kolejkę. Są 8-mio i 10-funtowce. Miły Anglik -John Mac Morrow prezentuje chętnie, złowiony ma martwego śledzia okaz 14,03 funta (ok. 6,5 kg). Robię oczywiście zdjęcia. Wracamy na wodę. Niestety, Tim nie chce słyszeć o następnym „postoju”. Zmieniam zestaw na „dorożkowy”. Płyniemy coraz bliżej zapory. Co chwila jakaś łódź na wysokich obrotach pruje do punktu wagowego. Powoli dociera do mnie, że o punktowanym miejscu mogę zapomnieć. Nie przejmuję się tym specjalnie – na uplasowanie się w czołówce nigdy nie liczyłem. Denerwująca jest jednak wizja spokojnego „obczesania” tych płycizn woblerem lub ripperem z wolno dryfującej łodzi!

Po chwili mija nas Jacek ze swym kompanem (znowu trafił mu się dobry boatman – właściciel sklepu wędkarskiego w Limerick – spinningista!). Roześmiana gęba świadczy sama za siebie! Jacek szeroko rozkłada ręce w znanym wędkarskim geście. Już wiem, że „dostał” niezłą sztukę! Co jakiś czas błagam Tima żeby trochę zwolnił. Uparcie twierdzi, że jest to dobra prędkość. Trzeba jednak przyznać, że za każdym razem trochę przynajmniej zwalnia. Jesteśmy na środku jeziora. Głębokość ok. 6 m. Od jakiegoś czasu ciągnę 28-mio cm rippera. Teraz dociążam go jeszcze 25-cio gramową oliwką. Wędkę przez cały czas trzymam w ręku w związku z czym doskonale czuję pracę przynęty. Nagle mam branie, które z miejsca stawia mi włosy na głowie.

Nie, nie jest to jakieś potworne szarpnięcie. W ułamku sekundy czuję po prostu jak coś złapało i wypluło mojego rippera. Przynęta co prawda jakieś 60 m za łodzią, ale mam plecionkę Spiderwire 0,22 mm, która umożliwia doskonały kontakt nawet przy większej odległości. Niestety zacinam już tylko dla formalności. Zwijam zestaw, pokazuję Timowi przynętę w nadziei, że może zawróci w to miejsce. Ripper ma trzy równoległe nacięcia koło „oka”. A następnie koło ogona. A właściwie koło „braku ogona” bo cała część ogonowa zniknęła! Tima to jednak nie rusza! Przełykam więc ślinę i płyniemy dalej. Niestety, brania są coraz rzadsze. Nic w tym dziwnego, szczupaki musiały się trochę spłoszyć w takim nawale łodzi. Z daleka widzę jednak jak niemal w tym samym miejscu co poprzednio Jim Robinson długo walczy z kolejnym okazem! Potem dowiedzieliśmy się, że był to ponad 14-funtowiec.
Już nic ciekawego nie dzieje się na naszej łodzi. Wracamy.
W przystani radość w naszej ekipie! Jacek zaliczył cztery sztuki w tym ponad 14-funtowca – największą rybę drugiego dnia! Jego boatman pozwolił mu spinningować i tego dużego Jacek „zaliczył” rzucając 7 cm ripperem.
Po podsumowaniu okazuje się, że nasz faworyt z wynikiem z 2 dni 36,02 funta (ok. 16,4 kg) jest trzeci i widzę, że już ostrzy sobie zęby „na pudło”. Grześ opowiada o tym, jak holowanego „kilowca” chwycił mu większy robiąc z niego „frędzel”. Bardzo dużo jest opowieści o straconych dużych sztukach. Jeden z Belgów (Jean Mainil), z którymi rozmawiam przy szklanicy znakomitego „Guiness’a”, opowiada o 6-ciu „zerwanych” tego dnia rybach! Największa miała ponad 1 metr! Wszystko na martwego okonia (spławik w dryfiel). Cztery sztuki trafiły jednak do łodzi – w tym 11 i 12-funtowiec! Całe towarzystwo mocno narzeka na brak możliwości zademonstrowania kunsztu spinningowego. Twierdzą, że u nich na dorożkę w ogóle się nie łowi. Ogółem drugiego dnia złowiono 109 szczupaków. Wieczorem, jeden przez drugiego, dzielimy się wrażeniami. Wszyscy liczymy na Jacka – będziemy trzymać za niego kciuki! Przed nami jeden dzień odpoczynku i ostatnia tura zawodów.