Łowienie okoni
Czy jest w życiu coś banalniejszego od łowienia okoni? Wystarczy gdziekolwiek zarzucić zestaw z pospolitym, czerwonym robakiem, by po chwili na haczyku trzepotał się mały garbusek. Miał z nim do czynienia każdy wędkarz, nierzadko zresztą od niego zaczynał swoje wędkarskie życie. Ot, pospolita, „dziecinna” rybka… Do czasu.
Przychodzi bowiem taki moment, kiedy na przynętę kusi się coś poważniejszego – nie zwykły, codzienny, dwudziestocentymetrowy maluch, ale solidny czterdziestak. Przypadkiem, podczas wrześniowego polowania na szczupaka, na przykład. Niby nic, bo zaplanowany połów miał być o wiele większy, ale… Nagle okazuje się, że duży garbus to ryba waleczna, której hol dostarczyć może nie lada emocji. A przy tym jaki jest piękny, jak cudnie ubarwiony…!
Wędkarz chce więc włożyć do siatki jeszcze kilka takich, jeszcze parę razy poczuć tę siłę na kiju i okazuje się, że… nic z tego. Duże okonie wcale nie chcą brać! Głupia „dziecinna” ryba nie daje się złowić z marszu!
GDZIE SIEDZISZ GARBUSIE?
Okonie są trochę jak wilki: prawie nigdy nie polują samodzielnie. Ich taktyką jest atak stadny: ryby tworzą małe, luźne ławice, które krążą wzdłuż granic obszaru „polowania”, np. stoku, górki podwodnej, zatoki -i przeszukują go centymetr po centymetrze. Gdy ofiara spostrzega napastnika, zaczyna, rzecz jasna, uciekać. I robi błąd, bo… czeka już na nią inny okoń.
Czasami grupa jest o wiele większa, a łowy odbywają się na otwartej wodzie. Okrążają ławiczkę uklejek, metodycznie zaciskając pierścień dookoła drobnicy. Co chwila kilka z nich uderza w zbitą gromadkę, pozostałe zaś trzymają przerażone ofiary w morderczym okrążeniu. To są właśnie te wielkie, grube, wymarzone, które nie zniżają się do uczestnictwa w powierzchniowej kipieli, stojąc na obrzeżach okoniowego stada lub nawet przy dnie. By stały się naszymi ofiarami, musimy przede wszystkim odkryć ich łowieckie tereny.
Na dużych jeziorach lub zbiornikach zaporowych nie jest to praktycznie możliwe bez posiadania mapy batymetrycznej. Nie zawsze bowiem żerowaniu garbusów towarzyszą stadka rybitw, korzystających z okoniowego stołu. Lepiej więc od razu zdecydować się na zbiornik mniejszy, byle tylko miał urozmaiconą linię brzegową i zróżnicowane dno. Tutaj w zatokach, przy cyplach, na płytkich wystających z wody wyspach czy wreszcie – w przypadku zbiorników zaporowych – w starych korytach rzek, na pewno są jakieś spady, czyli miejsca, gdzie dno gwałtownie się obniża. To tu właśnie duże garbusy odbywają swoje mordercze patrole.
Nie musi być to wcale miejsce głębokie, wystarczy 10-15 metrów. Jeśli tylko będzie tam uskok, sporych ryb spodziewać się można nawet na 4 – 5 metrach głębokości. Jeśli dodatkowo ów spad zaczyna się tuż przy roślinności wynurzonej, przy nenufarach, trzcinie i im podobnych, miejsca tego absolutnie nie wolno przegapić! To byłoby coś takiego, jak nie wysłanie kuponu totolotka, na którym znajduje się sześć trafnych skreśleń…
Przychodzi czas na drugą fazę „operacji okoń”: obserwację łowiska. Faza to nadzwyczaj przyjemna, polega bowiem na tym, iż na upatrzonym miejscu trzeba – pod warunkiem jednakże, że pogoda jest stabilna i słoneczna – po prostu… wędkować od świtu do zmierzchu. W ciągu dnia, dwóch, trzech – bardzo szybko okaże się, że wrześniowe okonie nie żerują intensywnie przez cały czas. Mają godziny obżerania się bez pamięci i godziny leniwej sjesty. I że – co dla wędkarza najistotniejsze – trzymają się owych godzin lepiej niż przedwojenna kolej swojego rozkładu jazdy.
Wprawdzie po załamaniu się pogody rybi terminarz ulega pewnemu zawirowaniu, ale wystarczy, by nadszedł wyż, wtedy garbusy powrócą do swoich zwyczajów.
Teraz wystarczy tylko podstawić garbusowi pod nos odpowiedni przysmak – i jest nasz.