Czekają na nią wędkarze znad Sanu i Wisty, od Przemyśla po Tczew. Czekają cierpliwie. Co kilka dni odchodzą od swoich leszczowych przystawek, od gruntówek z ciężkim ołowiem i macają przepływankami po skraju nurtu. Ma bowiem brzana parę razy w roku przybrzeżne kaprysy. Trwają one po kilka dni, czasem tydzień, dwa… Na lądzie pozostaje po nich nieco wydłużonej łuski i tematy do pogwarek na najbliższe miesiące.
Lipiec, sierpień, wrzesień – to miesiące czekania na śliziaki, szulawy, barweny, bo regionalnych nazw brzana ma bez liku.
O szacunku to świadczy do siły tej ryby, o tym, że czas poświęcony na jej poszukiwania, na oczekiwanie na nią wynagrodzony zostanie z nawiązką. Walka, podczas której trzeszczeć będą kije, mdleć mięśnie przedramion.
Pod koniec września kończy się czekanie na brzany. Jeszcze tylko czasami jakiś dalekosiężny grunciarz będzie się mocował z tą niezwykłą rybą, może jakiś łowca sandaczy zaczepi ją za bok jigowym hakiem. Sam śliziak przypominać będzie o sobie do późnej jesieni, ba, nawet zimą zakłóci wyskokiem pozorną martwotę rzeki.
Ryba całego roku
Nie odkryli tego zwolennicy żółtego sera na haku ani rosówkarze. Nie pomogła dendrobena, rozmrożone krewetki, przywożone znad morza garnele – przynęty na brzanę nadzwyczajne latem i wczesną jesienią. Przeczucie od lat mieli spinningiści biczujący San obrotówkami. Dobrze dociążona „dwójeczka” z ciemnym skrzydełkiem potrafiła przynieść barwenę nawet w grudniu… Brzana od mięsnej diety nigdy nie stroni, ale niewielu wędkarzy pamięta, że dorosła niesionej z prądem rybce nigdy nie popuści. Nie są to gesty drapieżnika w pełnym znaczeniu tego słowa – śliziak nie ugania się za drobnicą, nie czatuje pod ławicami wierzchówek, nie przeczesuje dna w poszukiwaniu kiełbi. Anatomia na to nie pozwala, Mięsisty pysk otoczony zadziornymi wąsikami leży tak bardzo z dołu głowy, że trudno barwenie polować tak całkiem świadomie. Jej oczy z kolei osadzone są na górze czaszki, służą do bardzo pobieżnej, przybliżonej lokalizacja pożywienia. Potem musi włączać się dotyk – owe wąsiki, wrażliwy bardzo „nosek”, oraz rozległe okolice pyska. Rybki więc, bardzo przez brzanę lubiane, chwytane są przez nią niejako na ślepo. Nie zawsze biedulka trafia – wiedzą o tym specjalizujący się „w brzanie” wiślani spinningiści, którzy co i raz walczą z tą rybą zahaczoną za brodę, za pokrywy skrzelowe, czy nawet płetwę piersiową. Bynajmniej nie są to ryby ordynarnie podhaczone – to te, które dobrze nie pocelowały…
Brzana jest arcymistrzynią w chwytaniu niesionych z prądem kąsków. Żyje wszak w strefie pełnego nurtu, z której schodzi jedynie w bardzo mroźne zimy. Jej mózg jest niczym doskonale zaprogramowany komputerek – coś spływa, ona widzi, „przelicza” i chwyta. Najczęściej bezbłędnie. Bezbłędnie też ustawia się w smudze zanęty – wykorzystują to bez litości przepływankowcy. Ale spinningiści też znają prawo smugi i biorąc poprawkę na ślizową rybożerność, potrafią znaleźć miejsca, gdzie nurt co i raz porywa ze spokojnej wody jakiś rybi drobiazg i niesie w stronę brzanowej mordy.
Już w październiku wierzchówka szuka zimowej ostoi. Umyka więc barwenie ze stołu. Jeszcze tylko kiełbie zdejmowane są przez nurt z piaszczystych blatów. Ale właśnie jesienią, zimą oraz wczesną wiosną brzany nie popuszczą żadnej rybce porwanej przez prąd. Wszak jest to najbardziej kaloryczna, energodajna dieta.
Wobler – nic więcej.
Spinningiści, którzy dla swej metody odkryli brzany, twierdzą, iż wyłącznie podczas chłodnych miesięcy zdarzają się sytuacje, gdy brzana nie trafiająca w przynętę – jeśli się nie zakłuje – potrafi zaatakować jeszcze raz. Kiedy wreszcie do wyobraźni polskiego spinningisty dotarło, że wobler niekoniecznie musi być wielkości policyjnej pałki, że żyłka przy spinningu może mieć przekrój mniejszy od 0,20 mm, okazało się, że śliziak stał się regularną i wcale niezbyt trudną zdobyczą. Do łowienia brzan najlepsze są niewielkie, od 3 do 5 cm, głęboko schodzące woblery, choć zdarzają się pobicia „siódemek”. Głębokość oczywiście jest relatywna -chodzi oczywiście o przynęty, które na bystrym nurcie rzeki „pukać” będą o dno. Łowcę brzan interesują bystrza, nad którymi przelewa się ok. półtóra metra woblera, którego nie zechce zjeść brzana – byle trzymał on się w okolicach kamienistego, czy grubożwirowego dna. Ja sam jesienią i wczesną zimą łowiłem brzany np. na tonące jugolki, na najdrobniejsze gębale (a więc pływające). Od dwóch jednak sezonów nade wszystko przedkładam tonące modele M+A+K, którymi nietrudno jest opukiwać dno, a ich cena nie przyprawia o apopleksję. Brzany chętnie atakują najmniejsze modele, tzw. glapki o długości 4 i 4,5 cm. Na szybszym prądzie lepiej jednak korzystać z woblerków podłużnych o długości 5 cm. Jeśli trafimy na stado brzan, zupełnie nieistotna będzie barwa przynęty…
Nie wyobrażam sobie polowania na brzany tzw. suchą nogą z brzegu. Tak prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie łowienia w rzece bez spodniobutów. Nawet w środku zimy. Jeśli bowiem zadba się o ciepłe gacie, dobrze ocieplone portki i skarpety z prawdziwego zdarzenia, to brodzenie może być autentyczną przyjemnością.
W październiku jest to jeszcze dzika przyjemność – rzeka, niskie już słońce, na brzegu wściekłe wybuchy żółci i czerwieni, a w tym wszystkim wędkarz z trzymetrowym kijem, porządnym kołowrotkiem i żyłką osiemnastką. W planach ryba, która potrafi dostarczyć trociowych wrażeń.
W planach – nie w marzeniach…
Wczesną jesienią brzana stoi w tym samych miejscach, co w pełni sezonu. Zazwyczaj jest jednak trudniejsza do sięgnięcia przynętą, bowiem pierwsze słoty przynoszą znaczne przybory wody. Wędkarz dysponujący dobrą pamięcią i kawałkiem rozumu będzie jej szukał na brzegach kamienistych raf, które jeszcze miesiąc temu dobrze wystawały z wody. Chociaż śliziak nie unika pełnego nurtu, to woli jednak miejsca, gdzie duże głazy tworzą prądowe cienie, za którymi można odpocząć od ciągłego machania ogonem.
Nie kręć, wędkarzu
Choć start do spływającego kąska ma brzana niesamowicie szybki, to nawet powolne kręcenie korbą kołowrotka może zupełnie wykluczyć brania. Ryba ta ma instynkt ustawiony w taki sposób, że do spływającej przynęty, do woblera przypominającego porwaną przez nurt rybkę, wyskoczy niechybnie. Natomiast do czegoś, co jest sprzeczne z naturą, nawet się nie podniesie. Woblerka rzucamy w poprzek rzeki. Wskazany jest nawet lekki skos pod prąd, tak by na wprost wędkarza przynęta sięgnęła dna. Jeśli uparcie korzystamy z modeli pływających należy wprowadzić je pod wodę i przestać kręcić. W obu przypadkach pozwalamy przynęcie na spływanie szerokim tukiem i obserwujemy szczytówkę. Zważamy przy tym, by wobler pracował przez cały czas spływania – gdy czubek wędziska przestaje drżeć, „ożywiamy” go jednym, dwoma obrotami rotora. Gdy przynęta spłynie, pozwalamy jej przez moment pracować w miejscu i pociągamy skokami dwa, trzy metry. Brzanowe brania często następują właśnie w tym momencie… Jeśli nic na woblerze nie usiądzie, to ściągamy go jak najszybciej; najlepiej po wyłożeniu ściągać go po wierzchu. Jeżeli przez dwadzieścia minut nie ma brania, zmieniamy stanowisko – nie chodzi tu o przemierzanie kilometrów, a o wejście kilku metrów w głąb łowiska, przesunięcie się w górę czy w dół rzeki. Dopiero staranne przeszukanie bystrza uprawnia do szukania nowej rafy.
Nie używam w tym tekście terminu „pobicie”, brzana bowiem siada na wędce. Po prostu pojawia się na haku. Nie ma ryby i jest ryba, nagle robi się ciężko. Ciężko i ciekawie.