Nie na darmo się mówi: śliski jak węgorz. Prawdziwa zabawa z węgorzem zaczyna się dopiero w momencie brania go do ręki.
Być może stało się tak, ponieważ byłem wtedy jeszcze małym chłopcem. W każdym razie aż się rozpłakałem z powodu mojego pierwszego złowionego węgorza. Ryby tej nie mogłem po prostu utrzymać w ręku. Nic z tego nie rozumiałem. Moje sprawne dłonie, wyćwiczone w górskim strumieniu, wybrały już z burt brzegowych oraz zza kamieni tyle pstrągów potokowych, a tu nagle jakaś ryba po prostu nie daje się złapać. Węgorz owijał mi się wokół ręki i chociaż ściskałem go z całych sił, bez najmniejszego problemu zgrabnie się wyślizgiwał i od razu pełzał w kierunku wody. Nie pomogło nawet wyrzucanie na brzeg – ryba ta w końcu mi uciekła. Dzisiaj jestem o dwadzieścia lat starszy i chociaż mam już na swym koncie ponad 200 złowionych węgorzy, w dalszym ciągu mam problemy z pewnym przytrzymaniem tej niewiarygodnie śliskiej ryby. Szczególnie wtedy, gdy złowię węgorza zupełnie przypadkowo. Dla postronnego obserwatora musi to być przekomiczny widok, kiedy przebieram nogami i rękoma starając się nie wypuścić z rąk wijącej się bestii. Nieco lepiej sprawy się mają, gdy wybieram się specjalnie na węgorze. Nie przesadzę, jeśli powiem, że wypróbowałem już chyba wszystko, aby pewniej chwycić węgorza – od drucianej szmatki, a na papierze ściernym kończąc. Efekty były bardzo różne. Najgorsze jest jednak to, że nocą wszystkie węgorze są szare. Ileż to już razy wymykały mi się z rąk i natychmiast znikały gdzieś w wysokiej trawie lub pomiędzy leżącymi na brzegu kamieniami. Co prawda po stracie zdobyczy nie płaczę już tak jak kiedyś, za to cisną mi się na usta same przekleństwa, przekleństwa, których z całą pewnością nie powinni słuchać współcześni młodzi adepci łowienia węgorzy…