Dzień trzeci.
W porcie wita nas znowu piękna, słoneczna pogoda. Wszyscy, a szczególnie miejscowi nie kryją zadowolenia. Zwykle o tej porze roku temperatura powietrza nie przekracza tu 10°C, wieje i prawie bez przerwy pada. Ten rok jest wyjątkowo suchy w Irlandii. Na nasze pytania o możliwość złowienia łososia odpowiadają: „No rain – no salmon” – (Nie ma deszczu – nie ma łososia).
Wszyscy bojowo nastawieni – najbardziej oczywiście Jacek! Na tej wodzie wszystko może się zdarzyć. Wystarczy jeden 20-to funtowiec i nasz kolega ma szansę na zwycięstwo. Tym razem „dostaje mi się” boatman, którego mieli już okazję poznać dwaj Polacy. Nie ma zielonego pojęcia o spinningu i na dodatek jest niechętny do dyskusji! Dla formalności idę spytać gdzie chce płynąć. Oczywiście nie tam gdzie ja! Szukam więc Jima Robinsona, proszę o zmianę towarzystwa. Po chwili przyprowadza innego faceta. Właściciel łodzi z szerokim uśmiechem zgadza się na pewne ustępstwa. Na początek mamy co prawda łowić w „gorszej strefie”, ale gdyby „nie brało” przeniesiemy się do zapory. Pozwoli mi nawet trochę pospinningować! Jestem „cały szczęśliwy”! Ruszamy z kopyta. Na środku nieco zwalniamy i po chwili mój kompan każe mi zarzucić wędkę. Nieśmiało proponuję aby nieco przykręcił manetkę gazu. Jak można było się spodziewać twierdzi, że zawsze tak łowi i ma brania! Trudno! Nie pozwolę mu na te „wyścigi”, jeszcze ze 2-3 godziny, a potem zmiana. Po chwili podpływa do nas Jim Robinson i widząc moją skwaszoną minę pyta czy nie chciałbym popłynąć z nim. On jak zwykle będzie łowił na martwą rybę – ja mogę rzucać! Ochoczo przystaję na tę propozycję! Wiadomo, że Jim zna jezioro jak własną kieszeń. Tak jak się spodziewałem płyniemy ostro dobre pół godziny. Potem nieco zwalniamy. Do łowiska podpływamy na wiosłach! Nareszcie normalne wędkarskie metody! Płyniemy wzdłuż 4-6 metrowego stoku. On łowi na sporą – 25 cm. płoć. Ja rzucam ripperem i woblera-mi. Nawet tu – na łodzi, mój towarzysz jest w pracy. Co kilkanaście minut sięga za pazuchę po radiotelefon i uzgadnia szczegóły dotyczące zakończenia zawodów ze swoimi współpracownikami na brzegu. Niestety, brań nie ma. Jim opowiada za to sporo ciekawostek – o rybach w Lough-Derg.
Szczupaki łowi się tu cały rok. Najgrubsze oczywiście w styczniu i lutym (jezioro nie zamarza). Z kronikarskiego obowiązku pytam o jego „żydówkę” – bagatelka 38 funtów! To jednak nic! Pytam o pstrągi. W moim hotelu stoją dwie gabloty z wielkimi potokowcami złowionymi tu na muchę. Jim opowiada, a ja z wrażenia przestaję rzucać! Największe sztuki łowi się na suchą muchę w czasie rójki jętki. Niesamowite – ten najpiękniejszy dla muszkarza okres trwa tu często dwa miesiące! Od połowy maja do połowy lipca nad irlandzkie jeziora zjeżdżają się muszkarze z całej Europy. A jest na co zapolować. Jim na moje pytanie o jego rekord macha ręką – tylko 7 i pół funta (ok. 3,4 kg).
Jego przyjaciel – współorganizator zawodów, w ubiegłym roku „zaliczył” tu sztukę 12 lb 8 oz (ok. 5,7 kg)! Mało tego! Co roku trafiają się na jętkę okazy w granicach 15 funtów! To znaczy tylko takie udaje się wyjąć -dodaje Jim. Musisz łowić na cienką żyłkę, bo są „very clever” (bardzo sprytne). W zeszłym roku, w lipcu, jeden z tutejszych muszkarzy, niedaleko mostu w Killaloe około godziny 22.00 zaciął niesamowitego potokowca. Zapadł zmrok, a wieść o holu okazu szybko rozniosła się po brzegu. Z miejsca kilka łodzi z silnymi reflektorami wypłynęło z portu na pomoc szczęściarzowi. Niestety około 1.00 w nocy, po 3 godzinach holu ryba urwała żyłkę! Można zemdleć z wrażenia! Jim pokazuje mi miejsca, gdzie w czasie wiatru od lądu, który „zwiewa” jętki do wody, między wielkimi głazami buszują kropkowani królowie jeziora. Chciałbym to kiedyś zobaczyć! A wy?! No, ale my tu gadu-gadu, a Jim ma branie! Cichy terkot „bait runner’a”, „pike!” – mówi mój kompan. Niestety, „pike” nieświadomy powagi chwili porzuca łatwą zdobycz. Jim ogląda ślady zębów na pokaźnej płoci. „Mały” – mówi – „nie szkodzi”. Podpływamy do ciekawego miejsca. Jest to spora górka, której szczyt znajduje się na głębokości ok. 2 m, dookoła kilkunastometrowa głębia. Krążymy najpierw na głębszej wodzie, później bliżej szczytu i nic! Jim nie ukrywa niezadowolenia. One tu mają „feedingtime” dopiero za godzinę – mówi na pocieszenie. Dobra! Godzinę można poczekać! Po chwili zbliża się do nas piękna łódź z dwoma wędkarzami. Wylewne powitanie. Okazuje się, że są to: wydawca belgijskiego „Esoxa” – magazynu „Beet” wraz z jednym z redaktorów. Ten ostatni miał przed chwilą grubą sztukę na wobler, ale niestety, odczepiła się. Stoimy długo burta w burtę. Chcąc nie chcąc przysłuchuję się rozmowie. Dominuje tematyka „wędkarska” – najnowsze przepisy na drinki! Po dobrej chwili ruszamy znowu do boju. Nagle, na wodzie tu i tam jakiś ruch. – Szczupaki „podganiają” leszcze do powierzchni – mówi Jim! Leszcze są niezgorsze – każdy na pewno ponad kilogram! Rzucam więc ogromnym ripperem – imitacją pstrąga potokowego, ze zdwojoną energią. Jesteśmy blisko szczytu górki. Sporo tu wysokich rdestnic, które widać pod powierzchnią. W każdym niemal rzucie mam zaczep. Zaczynam więc kręcić kołowrotkiem od razu, po wpadnięciu przynęty do wody, trzymając kij do góry. Nagle, czuję wyraźne szarpnięcie (co za efekt na plecionce!). Po dwu sekundach następne! Już otwieram usta, aby powiedzieć, że miałem branie, kiedy kolejne uderzenie wygina mi wędkę w pałąk! Od razu pokaźny wir na powierzchni! Tu przynajmniej nie ma wątpliwości – to nie „Jack-pike”! Początkowo ucieka w zielsko a potem zaczyna skakać! Ale jak! „Wylatuje” cały nad powierzchnię potrząsając łbem na boki. Ale widok! „Dobra sztuka” – mówi Jim. Po chwili mamy go w podbiera-ku! Równe 90 cm. Oceniam go na 10 funtów. Jedziemy do wagi. Okazuje się, że tylko jednej uncji brakuje mu do 11 funtów (ok. 5 kg)! Wracamy szybko na poprzednie miejsce. Nagle Jim zacina! Niestety, pusto! To była naprawdę duża sztuka – mówi, przeplatając monolog słowami, których nie będę tłumaczył. Pokazuje dużą – 30 cm płoć, którą capnął szczupak. Czuję ciarki na plecach! Płoć jest zmasakrowana! Ma tylko trzy ślady „ząbków” co świadczy, że została lekko draśnięta. Mimo to jest rozpłatana na pół! Flaki wiszą, a całość trzyma się właściwie na kręgosłupie! Horror! Jim jeszcze długo międli przekleństwa między zębami.
To była na pewno największa ryba zawodów. Szkoda! Mija może 10 minut i mam kolejne branie – identyczne jak pierwsze – szybkie i agresywne. Szczupak, jak poprzedni wykonuje filmowe salto w powietrzu. Jest nieco mniejszy – na oko ze 4 kg. Po chwili jest przy burcie, widzę, że „siedzi” tylko na jednym grocie „za brodę”!. Ucieka pod łódkę, skacze, „kosi” zielsko. Znowu przy burcie. Tym razem już zapięty na obie kotwice rippera. Oddycham głębiej! Kolejny „odjazd” i metrowy skok! Zanurzanie szczytówki w wodzie nic nie pomaga – zapytajcie Jacka albo Grzesia! Po chwili widzę go ponownie. O zgrozo! Zaczepiony lekko za nos jednym grotem! Jim wkłada podbierak do wody. Szczupak daje nura i… wyczepia się! Przysiadam z wrażenia. Szkoda! Okazuje się później, że byłbym drugi w naszej ekipie! Niestety, brania się kończą. Zmieniamy jeszcze kilka razy miejsce bez rezultatu. Jim odpala silnik. – Mam jeszcze łowisko ostatniej szansy – mówi. Ruszamy w stronę Killaloe na pełnych obrotach. Rozmawiamy o przyszłorocznych zawodach. Jim obiecuje solennie wprowadzenie kilku zmian w regulaminie. Każdy będzie mógł korzystać z echosondy. Powinno to wyrównać nieco szanse. Najważniejsza dla nas zmiana dotyczyć jednak będzie „dobierania” wędkarzy na łodzi. Na podstawie zaznaczonej na karcie zgłoszeniowej preferowanej metody połowu, na jednej łodzi powinno w przyszłym roku znaleźć się np. dwóch „trollingowców” lub dwóch spinningistów! Znakomicie zwiększy to nasze szanse na lepsze lokaty. Dopływamy wreszcie na „tajne” łowisko. Jest to stare koryto rzeki Shannon. Głębokość ok. 20 m – tu są prawdziwe potwory! -mówi Jim. Wierzę w każde słowo tego „czarodzieja”! Tym razem, niestety, czary nie pomagają. Dryfujemy wolno jakieś pół godziny. Czas się kończy. Wracamy.