Arne postawił z uśmiechem słoik marynowanych śledzi na stole: „Musisz jeść ryby, jeżeli chcesz łowić duże dorsze”. Czerwonobrody gospodarz odpowiadał dokładnie mojemu wyobrażeniu o wyglądzie prawdziwego rybaka z kutra. Skonsumował on już całego śledzia z chlebem. Na śniadanie! Mój przyjaciel Udo też nie był tym rodzajem potrawy zachwycony, zwłaszcza o tak wczesnej godzinie. Zmusiłem się jednak do przełknięcia „przynęty” Arne. Ostatecznie byliśmy w Danii z powodu dorszy – u Arne Christensena w Kongsgaard, na półwyspie Helgenaes. Ma on nas zawieźć swoim 17-to tonowym kutrem „Freija II” na łowiska. Do takiego śniadania należało się przyzwyczaić, jednak był to dobry podkład dla żołądka, który za parę godzin będzie musiał walczyć z falą morską. Dorszy nałapaliśmy w przeciągu tygodnia w bród, zgodnie z obietnicą Arne.
Tę propozycję, zawierającą wiadomość z pierwszej ręki, podsunął nam Karl Koch:
„W okolicach Ebeltoft można teraz dobrze łowić”. Z początku nie mieliśmy pojęcia, gdzie to może być. „Przewodnik po Danii” dostarczył nam potrzebnych informacji o „jednym z najbardziej romantycznych miasteczek Danii”, położonym na wschód od Arhus. Decyzję podjęliśmy szybko. Ponieważ znane nam było łowienie dorszy z portów Bałtyku i Morza Północnego, interesował nas teraz nieznany nam teren wokół Kattegatt. Dokładnie o 8:00 „Freija II” odbiła od brzegu. Na pokładzie kutra było 12 zagorzałych miłośników wędkarstwa w dość podeszłym wieku. Poza jednym młodym Duńczykiem, wszyscy byli Niemcami. Większość brała już udział w połowach dorsza w Danii i wiedziała, czego oczekiwać. Ich sprzęt był w dobrym stanie, bardzo dobrze skompletowany. Pilkery i dodatkowe przynęty w najrozmaitszych formach i kolorach kołysały się przy wędkach umocowanych do relingu. W budce kapitańskiej, pełnej różnorodnych odmian pilkerów i innych sprzętów wędkarskich. Arne objaśniał nam kierunek i przebieg naszego rejsu.
Pierwszy postój ma miejsce dokładnie naprzeciwko latarni morskiej. Arne zna zatokę przy Sletterhage jak własną kieszeń. Nic dziwnego – już 20 lat wypływa w rejsy wędkarskie. W międzyczasie udaje się nam wykryć ławicę ryb na głębokości 15 m.
Wszystko odbywa się według planu: na początek łowimy do garnka, tu liczy się ilość. „Do dużych dorszy jeszcze dotrzemy” – pociesza Arne zawiedzionych wędkarzy. Ledwo stanęły maszyny kutra nad celem naszej wyprawy, już spada na dno 12 pilkerów o masie od 100 do 150 g i wojennych barwach. Nad każdym pilkerem powiewają boczne troki z przywiązanymi doń haczykami makrelowymi ubranymi w piórka bądź uzbrojone trzęsące się gumowe robaki piaskowe. Ledwie poczułem pierwszy kontakt zestawu z dnem, już czuje na mojej wędce silne uderzenie i dostarcza mi to rosnącej gorączki łowieckiej. Dobry początek! Krótkie zacięcie i teraz nic tylko kręcić. Tu multiplikator pokazuje swoją klasę, szybciej niż u innych moja pierwsza zdobycz pojawia się na powierzchni wody.