Dla spinningisty pytanie to bywa niekiedy bardzo istotne. Czasami rozpoznanie ryby, która uderzyła w przynętę, stanowi o powodzeniu holu. Inaczej prowadzi się przecież szczupaka, inaczej brzanę. Ten pierwszy zbytnio forsowany lubi stanąć na ogonie, wyskoczyć nad powierzchnię i w powietrzu potrząsać mordą… Ta druga, jeśli w szoku nie została „na sztywno” poprowadzona w górę rzeki, potrafi wysnuć kilkadziesiąt metrów żyłki w ucieczce z prądem…
Pomysłowość producentów sprzętu nie zna granic. Wymyślono kołowrotki z tzw. hamulcem walki, dodatkowym drągiem pozwalającym na skokową regulację oporu hamulca i powrót do podstawowej wartości hamowania. Nie jest to jednak urządzenie dla wędkarskich indolentów, lecz sprzęt, który może ułatwić życie wyłącznie tym spinningistom, którzy są w stanie po kilku sekundach rozpoznać, co im wisi na żyłce. A wisieć może dużo. Rozwój metody spinningowej poszedł tak daleko, że oprócz ewidentnych drapieżników, zawisają na żyłce ryby, których jeszcze kilka lat temu nikt nie kojarzył z tą techniką połowu.
Dziś zdobyczą dobrego spinningisty padają nie tylko szczupaki, sandacze, okonie i salmonidy, ale także – na zawodach przede wszystkim – jazie i klenie. Wyłącznie na spinning łowi się bolenie. Na obrotówki i woblery nietrudno skusić brzanę, wiosną, po miłosnym wyczerpaniu na drobne przynęty potrafi połakomić się leszcz, duża płoć, a nawet certa czy świnka.
Znam kolegów, którzy w spinningowym szale uparli się, by schwytać na sztuczną przynętę karpia – i robili to z powodzeniem. Na Kanale Żerańskim padł niejeden; bardzo wolno prowadzony wobler w kształcie raka lub krewetki oraz takaż gumka, stały się zgubą dla karpiowych okazów.
Gwałtownicy
Potężne uderzenia i ekscytująca walka, to domena troci i pstrąga. Są to jednak ryby, które nie pozostawiają wędkarzom żadnych wątpliwości – samo uderzenie w przynętę jest bardzo gwałtowne, na ogół tuż po nim następuje raptowny odjazd i charakterystyczne młynkowanie pod powierzchnią. Częste są wyskoki nad wodę, choć duża troć czy potokowiec w głębokich stanowiskach potrafią też przymurować do dna.
Specjaliści od spinningowania w rzekach łososiowych umieją jednak bezbłędnie odróżnić atak troci od szczupakowego pobicia, uderżenie pstrąga od kleniowego puknięcia czy zapięcia się brzany. Szczupak w rzekach Pomorza żyje po sąsiedzku z trocią, ale jest on głównie gwałtownikiem nizin. Mniejsze osobniki, takie do dwóch kilogramów, też nie pozostawiają na ogół najmniejszych wątpliwości. Samo pobicie nie jest specjalnie mocne, aczkolwiek nie przypomina w niczym zaczepu i prawie natychmiast po nim rozpoczyna się ostra walka. Ostra, aczkolwiek esox jest bodaj najbardziej leniwą rybą polskich wód. Atakuje z przyczajki i jak najmniejszym kosztem stara sę uwolnić. Tuż po zacięciu nie chce mu się uciekać – pewnie uważa to za zbyt męczące – i próbuje „na stojąco” wytrząść przynętę z pyska. Jedynie najmniejsze, tzw. podwymiarki, rzucają się do panicznej ucieczki. Pozostałe zapierają się na krótszą czy dłuższą chwilę i szarpią paszczęką – a nuż uda się bez szczególnej mitręgi uwolnić z niemiłej sytuacji…
I tu dość istotna uwaga – po to, by rozpoznanie zapiętej ryby było w ogóle możliwe, należy unikać pospolitego błędu popełnianego przez spinningową brać: po zacięciu zamiast zatrzymać zwijanie żyłki, większość kolegów zaczyna kręcić korbą z pasją zięcia, któremu teściowa kazała zmielić wieprzowinę na kotlety. Takie postępowanie wyklucza rozpoznanie tego, co wisi wędkarzowi…
Po udanym zacięciu, należy na moment przestać kręcić. To chwila na świadomy dialog z rybą. Szczupak natychmiast przyznaje się do tego, że jest szczupakiem – na jeziorze, w rzece, ba, nawet w rwącej strudze będzie szarpać mordą, póki nie pojmie, że nie da się wypluć tego kłopotu bez wysiłku. Dokładnie to samo będzie czynić półmetrowy glut oraz stucentymetrowy krokodyl, chociaż „waga” tych szarpnięć będzie zupełnie inna. Najbardziej gwałtowne uderzenia w przynętę w rzekach nizinnych są domeną bolenia. Nie na darmo ochrzczono go mianem łososia dla ubogich. Rozpisywać się na temat boleniowego walnięcia nie ma sensu, bowiem jest rybą, na którą poluje się w najbardziej świadomy sposób i niezwykle rzadkie są przypadki, by na bardzo szybko prowadzoną przynętę skusił się inny drapieżnik. Rapa jednak bywa niekiedy nieobliczalna i potrafi zaatakować powoli prowadzony twister, ripper czy nawet sporą wahadłówkę. Przedstawia się natychmiast – umie wyrwać kij zbyt lekko dzierżony w wędkarskiej dłoni, umie spowodować upadek łowcy. Nagłe, potężne pobicie może wywołać u wędkarza szok i spowodować utratę równowagi.
Pukacze
Atak okonia, klenia, jazia wędkarz odczuwa jako dość zdecydowane puknięcie w wędzisko. Jego siła – rzecz jasna – zależy od wielkości ryby. Choć nie tylko – mocniej pukają w kij klenie i jazie żyjące w strefie silnego nurtu, inaczej pukają okonie w rzece, inaczej w jeziorze czy kanale. Duży okoń natychmiast po zacięciu rzuca się do ostrej i siłowej ucieczki. Kilogramowy osobnik jest znacznie mocniejszy od szczupaka tej samej wagi. Jego zrywowi nie towarzyszą z reguły twarde szarpnięcia pyskiem – pręgowany drapieżnik targa wędziskiem na swój dynamiczny sposób, ucieka na boki, pilnuje się toni, nie pozwala podciągnąć do powierzchni. Naprawdę duży okoń pokazuje się wędkarzowi dopiero pod koniec holu, gdy jest już tak wyczerpany, że zgarnięcie go podbierkiem czy uchwyt dłonią jest bardzo łatwy. Mniejsze osobniki walczą także jak oszalałe (prawdopodobnie szaleją z przerażenia), choć jedynie znaczą swą obecność długimi i histerycznymi przygięciami szczytówki.
Kleniowe puknięcia są dość dynamiczne, aczkolwiek nie są to zazwyczaj potężne uderzenia. Nawet atak medalowej sztuki jawi się na kiju zdecydowanym „puk-puk”, po którym następuje seria drżących odejść, ucieczka w poprzek nurtu, próby stawania bokiem do prądu oraz ucieczki w podwodne przeszkody. Kleń zacięty w pobliżu brzegowych umocnień wieje na ogół ku kamieniom i materacom, powstrzymany próbuje zbiec na wodę. Dość długo stara się nie pokazywać na powierzchni.
W przeciwieństwie do jazia, który natychmiast po zacięciu i powstrzymaniu pierwszego zrywu, wynurza się i chlapie na wierzchu. Obie metody bardzo często okazują się skuteczne, ale od wędkarza wymagają zupełnie odmiennego postępowania.
Klenia prącego ku faszynie należy powstrzymać siłą, np. przez dociśnięcie draga, zaś jaziowi trzeba popuścić hamulec, by wszedł pod powierzchnię.
Słabeusz?
Sandacz to znany kapryśnik. Nie można przewidzieć jego zachowania. Czasami ledwo skubie przynętę, czasami atakuje ją z mocą bolenia. Ale rozpoznać go nietrudno po kilku sekundach holu. Zacięty staje w miejscu i łatwo daje się holować przez jakiś czas. Czasem wręcz pomaga wędkarzowi płynąc pod prąd. Dopiero po pewnym czasie rozpoczyna się seria murowań do dna i ucieczek z nurtem. Łatwy początek często zwodzi wędkarza – sandacz potrafi bronić się pięknie, ten większy czasem walkę wygrywa. Choć, gdy już walczyć przestaje, to podebranie nawet wielkiej sztuki nie sprawia żadnego problemu.
Siłacze
Największym siłaczem polskich rzek jest niewątpliwie brzana. Stanowi zdobycz łatwo rozpoznawalną. Jej braniu rzadko towarzyszą uderzenia, puknięcia, raptowne przygięcia kija. Brzana to zaczep, który po sekundzie ożywa i zawsze zaczyna przeć pod prąd. Tuż przy dnie, bez szans na podciągnięcie do wierzchu. Brzana to ryba, która do końca będzie kreślić w wodzie siłowe elipsy, która zawsze jest groźna i w ostatnim momencie może wyślizgnąć się z dłoni, wyskoczyć z podbieraka, czy nawet wytrzepotać się z lądu. To ryba, po wyholowaniu której w wędkarskich mięśniach odkłada się kwas mlekowy powodujący nieprzyjemny ból.
Niekiedy brzana potraktowana zbyt sztywno potrafi zrobić łososia – gna do wierzchu i wyskakuje nad wodę. Niemal zawsze się spina. Jedynym ratunkiem na jej powietrzne szaleństwo jest poluzowanie siły hamowania kołowrotka.
A sum? Czyż nie jest siłaczem? Nie, to mocarz wód polskich. Ryba nad ryby, marzenie i sen wędkarzy. By łowić sumy na wiosnę i przez lato, już zimą należy kompletować sprzęt i opracowywać sumową doktrynę wojenną. Sum jest tak wyjątkowy, że i my potraktujemy go odrębnie.