Północne porywiste podmuchy wiatru, kilkustopniowa temperatura powietrza, mżawka, przechodzące szarugi. Tak, to listopad. Jak tylko sięgam pamięcią wstecz z późnojesiennym łowieniem zawsze kojarzą mi się pochmurne i ciemne dni, wiszące tuż nad głową ołowiane chmury, „zgrabiałe” ręce od wiatru i wody z odczepianych z kotwic wodorostów, przeszywający ciało ziąb i… rozpalone w wiklinowych krzakach ognisko. Ogień to nie tylko dobrodziejstwo natury dające ciepło dla przemarzniętego ciała, gorącą strawę w postaci pachnących dymem kiełbasek i grzane piwo, to również urzeczywistnienie chłopięcych marzeń o kowbojach samotnikach, to także pewien smak psychicznej wolności.
Często samo łowienie ryb to tylko pretekst i „alibi” przed żoną dla spędzenia tych kilku czy kilkunastu godzin w takiej właśnie formie, by usiąść przy ognisku nad szemrzącą wodą i w zadumie zamarzyć o rybach życia, tych złowionych i tych dopiero do złowienia. Jakże to coś innego od tego czym żyjemy na co dzień.
Nie wszyscy wędkarze potrafią i lubią zmagać się z przeciwnościami pogody, są jednak i tacy, dla których na ryby nigdy nie ma zlej aury i żaden ziąb ich nie ziębi, wiedzą bowiem że zarówno deszcze jak i wiatr nie zawsze wpływa negatywnie na brania, wręcz przeciwnie, ulewne deszcze bardzo szybko nasycają tlenem górne warstwy wody, a to jak wiadomo zachęca ryby do żerowania. Opady deszczu sprawiają też, że w wodach pojawiają się olbrzymie ilości pożywienia w postaci wymytych z brzegów larw, owadów, różnych dennych zwierząt. Tak często nielubiany przez wędkujących wiatr pozytywnie wpływa szczególnie przy nawietrznych miejscach, powodując ciągłe falowanie i ruch wody, która wypłukuje wraz z osadami niezliczoną ilość organizmów dennych. Podnoszący się stan wody zmusza ryby do migracji, a tym samym powoduje „samodorybianie” mało ciekawych i bezrybnych, ignorowanych przez wędkarzy do niedawna miejsc. W głębokich łowiskach późną jesienią łatwo o spotkanie z dużą rybą. Z żarłocznym miętusem, szlachetną głowacicą, grubym sandaczem. To czas rzadkich, ale potężnych pobić. Rzadkich, ponieważ spowolniałe i ociężałe ciało drapieżników oszczędza jak tylko potrafi ciężko zdobytą energię. A każdy atak, każdy start i pogoń za ofiarą to strata drogocennych kalorii.
W rybich łbach kłębi się dylemat – opłaca się uderzyć czy też nie? Czy przepływająca właśnie obok płotka (a może kolebiący i kuszący wobler?), zrekompensuje włożony trud ataku. O wyborze ofiary decyduje głównie czynnik energetyczny.
Tak więc listopadowe łowienie to czas oczekiwań na nieskorą do częstych brań rybę. To również czas zasiadki z dużym żywcem, z martwym kiełbiem czy ukleją na końcu żyłki. To wreszcie czas marzeń o wielkim trofeum. Bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Aby jednak urok „zimnego łowienia” przeżyć jeszcze pełniej niezbędne staje się „ciepłe” przygotowanie do wyprawy. Konieczność zabrania ze sobą na łowisko odpowiedniej na tę pory odzieży, przeciwdeszczowej peleryny. Jeżeli łowienie wymagać będzie dłuższego brodzenia zbawienne okażą się wodery. Lecz nie te gumowe, w których już po godzinie stania w wodzie nie czuć palców u nóg, ale te z neoprenu. Fakt, trochę drogie, lecz niemiłosiernie wygodne i ciepłe. Warto je mieć. Korzonki i stawy w przyszłości w dwójnasób wynagrodzą poniesione koszty mniejszym bólem w kończynach i „krzyżu”. Należy pamiętać również o głowie. Nie pora w listopadzie na plamiaste czapeczki z ortalionu. Jeżeli nie lubimy wełnianych to przynajmniej niech będą one z ocieplającą wkładką.
Ci, którzy doznali bólu zatok zrozumieją intencję autora. Przy obecnie przeładowanych wędkarską konfekcją sklepowych półkach wybór odpowiedniego odzienia nie nastręcza trudności – kwestia tylko gustu. Należy pamiętać by była lekka i super ciepła, Np. goretex. I wystarczy.
Żeby nie być posądzonym o lansowanie samoumartwiającego wędkowania, zaznaczam, że nie propaguję oczywiście łowienia gdy przechodzący front niżowy z ulewami, wichurą i ogólnie „perfidną” pogodą zupełnie uniemożliwia normalne łowienie.
Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na fakt, że jeżeli już plucha zaskoczy nas na łowisku nie należy się od razu zniechęcać i zwijać „manatków”. Często, po przejściu takiej fatalnej fali, niebo się rozjaśnia, woda uspokaja, ryby przestają grymasić i zabierają się do pracy, zbierając niesione z nurtem wszelkie robactwo i wymyte owady, wyrwane nagle z zimowych przytulisk. Ożywiają się rybożercy łypiąc łakomym wzrokiem na pojawiający się w polu widzenia prowokujący i kuszący do ataku drobiazg. Raduje się wędkarska dusza, a skostniałe ręce znajdują zajęcie co rusz wyjmując haki z rybich pysków. I nie czuje już zimna i deszczu i że mokro i chłodno pod ubraniem, a z peleryny leje się ciurkiem ciecz, że w butach chlupie. Spieszno człowiekowi, bo zaraz nadejdzie następna ulewa i brania się skończą równie szybko jak się zaczęły. Łatwo wtedy wyjąć z jednego łowiska wcale niewąski wachlarz rybich gatunków.
Jaki z tego wniosek? Z późnojesiennym rybaczeniem wiążą się różnorakie niespodzianki, zmienność i chimeryczność w zachowaniu ryb wynikające z określonego w danym czasie biometeorologicznego układu. Bez wątpienia ze wszech miar istotna jest wędkarska intuicja i tzw. prawidłowe czytanie wody.
Migrująca ryba zajmuje w tym czasie zgoła inne stanowiska od tych dotychczas „standardowych”.
Mniejszą rolę odgrywa również tak częsta letnia przypadkowość brań. W listopadzie sukces należy „wychodzić” bądź to wyczekać, nawet wtedy gdy na przeszkodzie stoi paskudna chlapa, ze szczególnym uwzględnieniem ww. czynników hydrologicznych, doboru właściwej taktyki i konsekwentnej jej realizacji. Osobiście dokładam jeszcze optymistyczne nastawienie do sytuacji, pewność siebie i wiarę w sukces, a wyniki same przyjdą i zrekompensują pięknie poniesione wyrzeczenia. Dla zahartowanych bowiem nie ma problemu pogody, może być jedynie problem ubrania i… uporu.