Kończący się powoli sezon jest okazją do wędkarskiego bilansowania, sprzyja przemyśleniom, marzeniom, refleksjom. Taki właśnie nostalgiczny stan ducha dopadł również i mnie podczas ostatniej listopadowej, nocnej zasiadki nad jedną z mazowieckich miętusowych rzeczułek. Rzecz dotyczy z pozoru mało istotnej sprawy, a mianowicie zachowań ludzi z kijem i nie tylko nad wodami, ich stosunku do przyrody, wodnych stworzeń, ich ekologicznej świadomości. Daje się zauważać, iż rodzime wędkowanie delikatnie acz skutecznie przybiera pewne formy skrajności. Począwszy od prawie już powszechnego „formalnego” kłusownictwa na „przestrojonym” wędkarstwie wyczynowym kończąc. Nie wgłębiając się mocno w temat tak ogólnie nie jest źle. Ryby w wodzie są, czasem biorą wybornie, czasem gorzej, może nie jest tak jak dawniej, ale zawsze coś tam na haku zawiśnie. Sprzętu w sklepach multum, wybór często oszałamia. Generalnie więc powinno być O.K. Wgłębiając się natomiast w szczegóły, dotykając konkretnych problemów nachodzą człowieka rzeczywiście niepokojące, tragiczne odczucia i przemyślenia. Problem kłusownictwa wodnego znany jest wszystkim wędkarzom oraz tzw. czynnikom wyższym. Tylko co z tego!
Obecna sytuacja w kraju sprzyja, nazywając rzecz po imieniu „przestępcom” rybnym. Totalny brak kontroli i dozoru większości wód doprowadził do fatalnej sytuacji ekosystemów i środowisk wodnych, przejawiającej się w fakcie straszliwego spustoszenia w pogłowiu wielu gatunków ryb. Przetrzebionych stad, głównie łososiowatych, których przy obecnych finansowych nakładach na zarybianie odbudować łatwo nie będzie. W wodach nizinnych zaś, rabunkowa gospodarka i niekontrolowane odłowy przede wszystkim drapieżników przez „nowobogackich” dzierżawców, doprowadziły do zachwiania równowagi gatunkowej. Poprzez brak naturalnej selekcji, nagły wzrost populacji leszczowo-krąpiowej odbija się ogólnym karłowaceniem tych gatunków. Wspomniany wyżej brak kontroli i ochrony łowisk spowodował totalne rozpasanie i posunięte do granic przyzwoitości zachowania na ogólnie dostępnych wodach. Nie dotyczy to tylko autochtonicznych kłusowników, ale także przyjezdnych „łowców mięsa”, dla których wszelkie nakazy, zakazy, limity i wymiary ochronne to tylko pobożne życzenia twórców regulaminu PZW.
Zasady etyki, spotykają się z zupełną ignorancją, i co najbardziej niepokoi – nie widać żadnych widoków na polepszenie i wyjście z tej fatalnej sytuacji. W miarę jasne i klarowne prawo wodne znajduje się jeszcze w „pieluchach”, uwaga i troska odpowiedzialnych służb ukierunkowana jest na poważniejsze przestępstwa gospodarcze i kryminalne. Zabijanie i kradzież rybek natomiast to przecież mała szkodliwość społeczna. Walenie „łbem” w drzwi odpowiedzialnych lokalnych decydentów przynosi jedynie doraźne efekty. Perspektywiczne projekty zaś, powinny zostać podjęte jednak w utrzymywanej przez nas wszystkich „Centrali”. Ta jednak oderwana od rzeczywistości żyje własnym życiem, we własnym „gabinetowym” świecie, za „niewłasne” pieniądze.
Zdziczenie i brak elementarnej troski wspólne bogactwo natury zauważalne jest przede wszystkim przez wędkarzy łowiących w wielu krajowych rzekach i jeziorach. Tak się złożyło, że również moja osoba należy do owego grona „wędrowców” z kijem, i tak naprawdę, planując kolejną wyprawę, wybór w miarę „pewnego łowiska” staje się coraz trudniejszy.
Weźmy np. łowiska szczupakowe. „Osławione” Biebrza, Narew, jakby „wypustoszały”. Żeby złowić „niezłego” 2-3 kg esoxa trzeba się nieźle nachodzić i napracować. Zeutrofizowane i zanieczyszczone większe mazurskie jeziora, ograbione i zdewastowane, poza słoną licencyjną opłatą, prędzej dotlenią, niż obdarzą przyzwoitą rybą 2-dniowego „turystę”. To samo dotyczy krainy pstrąga i lipienia. Rozreklamowane głośno rzeki dorzecza Gwdy, Brdy i Drawy zamieniły się w deptaki, w których „dostanie” jednego czy dwu „dobrych” czyli wymiarowych sztuk to sukces i wyprawę należy zaliczyć do udanych. Mniejsze cieki i zagubione „tajne” leśne oczka tzw. wiosenne dawno już zostały przeorane kłusowniczymi wynalazkami. „Zerowe” wyniki skutecznie wyleczyły mnie z wypadów na takie łowiska. Owszem ryby tam jeszcze może są, ale nie zostaną złowione przez przyjezdnego amatora ich smaku.
Tak więc, jak tak dalej pójdzie, doczekamy się nowego hobby-kolekcjonerstwa sprzętu, bo pożytku poza podziwianiem przy kolegach, nie zostanie z niego za wiele.
Smutny to obraz! – nieprawdaż! Nie jest to jednak subiektywne odczucie autora.
Wymiana informacji w szerokim kręgu zaprzyjaźnionych wędkarzy w wielu rejonach kraju, zdaje się to potwierdzać. Przykłady? proszę bardzo!
Ostatni tydzień września na Parsęcie. Znakomity trociarz, wspaniały kumpel, czesał wodę od świtu do nocy. Wynik zero. Inni? Podobnie!
Kilku kolegów na 2-tygodniowych wczasach na Mazurach. Jak było?! Owszem, trochę płoci, leszcza, jakiś ledwo wymiarowy wymęczony sikut. Bez rewelacji. Dwa tygodnie łowienia! Nieźli wędkarze! Następny – z Pomorza. Prawie cotygodniowe wypady na nieodległą Drawę – kilkanaście wymiarowych pstrągów, jeden „niezły” – poszedł, trochę „krótkich”. Ogólnie – marny sezon. Comiesięczne wyjazdy wagonem PKP kilkunastu chłopa za trocią. Poza nielicznymi przypadkami złowienia pojedynczych ryb, jak pojechali tak i przyjechali, tyle że z plecakami lżejszymi… o wagę konserw mięsnych i rybnych… blach i woblerów – zostawionych na przeciągniętych pod wodą w poprzek rzeki linach i sznurach praktycznych lokalnych kolekcjonerów tych świecidełek. Wyniki ostatnich klubowych zawodów na Plusznym, też mówią same za siebie. Ledwie kilkanaście niewielkich szczupaków i nie większa ilość okoni. Prawie 90 uczestników ze ścisłą krajową czołówką włącznie. Przez 2 dni około 60-ciu facetów bez jakiejkolwiek ryby. Przykłady można mnożyć. Pismak nie narzeka. Myślę, że stwierdzam fakt. Gorzki fakt, kurczącego się w zastraszającym tempie rybostanu naszych wód.