W Klondike nie można nie złowić ryby. Woda tutaj czysta jak łza, dno pokryte grubym żwirem, piaskiem lub skałami, dużo głębokich dołków i bystrzyn. Daje wspaniałe warunki bytowania dla pstrągów, lipieni i młodego narybku łososia. Młode łososie przebywają w rzece do dwóch lat i spływają do oceanu. Po 3-6-letnim pobycie w oceanie wracają nieomylnie w miejsce, gdzie przyszły na świat. Wstępujące do Yukonu łososie mają duże znaczenie gospodarcze dla zamieszkujących te tereny ludzi. Są cennym źródłem białka, witamin i tłuszczu. Zima w Yukon Territory jest bardzo długa i ciężka, a suszony indiańskim sposobem łosoś, bez obawy o dodatkowe zabiegi konserwacyjne, będzie służył aż do wiosny. Z wartościowego łososiowego mięsa korzystają też psie zaprzęgi, niezastąpione zimą do transportu i długich myśliwskich wypraw. Psy Husky to prawdziwi przyjaciele człowieka, można śmiało napisać, że są symbolem dalekiej północy. Niejeden człowiek zawdzięcza im swoje życie. W obronie swojego właściciela nie ustąpią wilkom ani też potężnemu niedźwiedziowi grizli.
Indianie łowią łososie dużymi podbierakami ustawiając się w wąskich przesmykach rzeki. Ten sposób łowienia można by porównać do wiosłowania, tylko że zamiast wiosła jest duży podbierak. Byłem świadkiem skuteczności takiego łowienia. Widziałem, jak dwóch dobrze zbudowanych Indian takimi podbierakami w ciągu jednej krótkiej nocy wyłowili, bez przesady, dobrze ponad 300 sztuk łososi. Przeciętna waga łososi King waha się od 8 do 12 kg. Były też i okazalsze, po ok. 20 kg. Indianie przybywają nad rzeki całymi rodzinami. Taki jeden indiański łososiowy obóz składa się z kilkunastu rodzin. Mężczyźni łowią nocami, a kobiety i dzieci czyszczą i suszą ryby w dzień. Praca nie jest lekka i każdy tu spełnia swoje zadanie. Przeważnie łowią tak od 10 do 14 dni, a później z zimowymi zapasami ryby rozjeżdżają się do swoich rezerwatów. Robią to od setek lat bez żadnych strat i spustoszeń dla rybostanu i otoczenia. Na tego typu łowienie rząd Yukon Territory zezwala tylko Indianom i stałym mieszkańcom.
Fairbanks
Można by powiedzieć, że tutaj właśnie kończy się świat i cywilizacja. Koniec wspaniałych autostrad, nie ma moteli i przydrożnych restauracji. Lasy i pustkowia, tak wygląda krajobraz na północ od miasta Fairbanks. Samo miasto jest bardzo ładne i nowoczesne. Tutaj się wszystko kończy i zarazem zaczyna. Droga „James Dalton” prowadząca aż do morza Beauforta niczym nie przypomina autostrady. To po prostu bita polna droga biegnąca wzdłuż alaskiego rurociągu naftowego. Zamknięta w sezonie zimowym z powodu trudnych warunków atmosferycznych. Latem to jedyna droga, którą można dojechać samochodem, na alaskie koło podbiegunowe. Mijamy most na Yukonie i zatrzymujemy się tylko na posiłek i po to, by obejrzeć w Stevens Village, szeroką na 10 km rzekę Yukon. Naszym celem jest koło podbiegunowe.
Borowiki, kozaki, kanie, maślaki – tak dużych ilości grzybów nasze oczy nie miały okazji jeszcze oglądać. Borowiki szlachetne, w dużych koloniach, rosły wzdłuż rzeczki o nazwie Fish Creek. Skrzyżowanie tej rzeczki z drogą „James Dalton” – to właśnie punkt, w którym właściwie przekracza się koło podbiegunowe.
Rzeczka jest bardzo ładna z krystalicznie czystą wodą, podmyte i przewrócone brzozy skutecznie tamują bystry nurt wody tworząc liczne dołki i zagłębienia. Po brzegach dość wysokie żwirowo-piaskowe skarpy, dla mnie jest jasne -tutaj muszą być lipienie. Jest godzina 24. Nocy wcale nie ma. Nasze zegarki są mało przydatne. Bardziej liczymy na nasz zegar biologiczny – gdy czujemy senność, tzn. jest pora nocna i trzeba wypocząć, ssanie w żołądku oznajmia porę obiadową itp. Koło podbiegunowe przywitało nas grzybami, piękną pogodą i zmorą północy, czyli komarami. Ktoś kiedyś powiedział o dalekiej północy, że tam nie można się nudzić. To chyba prawda, bo jak można się nudzić, jeśli w ciągu minuty atakują człowieka dwa pułki agresywnych komarów i wcale nie mniejsze stado czarnych boleśnie kąsających muszek…