Duże szczupaki na zamówienie

Nęcenie według planu.

Neville Fickling nęcił szczupaki z dokładnością godną naukowca. Po zapoznaniu się z wynikami jego doświadczeń opracowałem sobie plan, który w moim odczuciu miał realną szansę realizacji. Wybierając łowisko zdecydowałem się na małe, 25-hektarowe jezioro, w którym mogłem w miarę spokojnie łowić i dowolnie eksperymentować z „mięsną zanętą”. Nad jeziorem tym tylko czasami pojawiali się inni wędkarze i byli to przeważnie spinningiści. Rzadko kiedy komuś udawało się złowić w nim większego szczupaka. W akwenie tym brzegi były trudno dostępne, natomiast wędkowanie z łodzi było zabronione. Przyznam się szczerze, że nie ułatwiało mi to zadania.
Założenia mojego planu były bardzo proste – chciałem zwabić w wybrane miejsce w pobliżu brzegu wszystkie duże szczupaki z całego jeziora i przyzwyczaić je do konkretnego rodzaju pożywienia. Dzięki wyeliminowaniu długiego oczekiwania na branie, miałem nadzieję, że czas efektywnego wędkowania znacznie się skróci, a na tym przecież bardzo mi zależało. Całe przedsięwzięcie rozpocząłem wczesną jesienią. Postanowiłem nęcić przez dwa i pół miesiąca, a dopiero potem łowić. Wyruszając na ryby (na inne łowiska) zawsze zajeżdżałem na chwilę nad jeziorko, w którym prowadziłem eksperyment. Nęcenie nigdy nie trwało dłużej niż kilka minut.
Przeważnie nęciłem dwa razy w tygodniu, za każdym razem dwoma kilogramami ryb, dzięki czemu szczupaki prawie zawsze znajdowały pokarm lezący na dnie. Drapieżniki miały też mnóstwo czasu, aby przyzwyczaić się do oferowanego im pożywienia i nauczyć się, że nie grozi im z tego powodu żadne niebezpieczeństwo. Duże szczupaki są bardzo wygodne. Jest to pewne, i najchętniej zjadają to, co w danym momencie jest najłatwiejsze do zdobycia. Martwą rybę drapieżnik musi tylko podnieść z dna, natomiast żywą musi najpierw „wyczekać”, a następnie jeszcze upolować. W myśl mojej teorii, wystarczająca ilość leżących na dnie kawałków martwych ryb miała skutecznie przytrzymać duże, leniwe szczupaki w jednym miejscu.
Zanim jednak rozpocząłem na dobre „kampanię nęcenia”, musiałem sobie udzielić odpowiedzi na trzy, jakże ważne pytania – ile zanęty, gdzie oraz kiedy powinienem wrzucać ją do wody?
Ilość martwych ryb zanętowych zależała tylko od ilości szczupaków żyjących w jeziorze. Wytypowany przeze mnie zbiornik nie należał do najłatwiejszych do obłowienia, dlatego duże szczupaki rzadko kiedy padały łupem wędkarzy. W wodzie tej było sporo szczupaków o masie poniżej dwóch kilogramów, ale jedynie, tak przynajmniej szacowałem, 10-15 drapieżników mogło mieć masę ponad 8 kg (jezioro to nie było zbyt duże). Wszystkie duże szczupaki (te o masie ponad 8 kg), po raz kolejny przypominam, że są to tylko moje szacunki, ważyły razem około 100 kg, Szczupaki tej wielkości zjadają w ciągu roku cztery razy tyle ryb ile same ważą, Dopiero wtedy przyrastają zupełnie normalnie. Moje duże szczupaki potrzebowały więc około 400 kg pożywienia, Aby przyzwyczaić drapieżniki do wybranego miejsca postanowiłem najpierw „skarmić” jedną trzecią masy planowanej zanęty i dopiero wtedy przystąpić do wędkowania. Zakładałem, że szczupaki zjadają 50 procent swego rocznego zapotrzebowania pokarmowego w pierwszych trzech miesiącach zaraz po tarle, 10 procent w miesiącach letnich (lipiec, sierpień wrzesień), natomiast pozostałe 40 procent głównie jesienią oraz częściowo zimą.
Nęcić zacząłem w połowie września. Ostatniego dnia listopada łowiłem po raz pierwszy. Do tego czasu zużyłem około 50 kg martwych ryb. Muszę jednak dodać, że przez te dwa i pół miesiąca wielokrotnie odnosiłem wrażenie, że wszystko, to co robię nie ma najmniejszego sensu, że jest to tylko niepotrzebna strata czasu. Zastanawiałem się na przykład, czy nęcę w wystarczających ilościach, aby szczupaki zrezygnowały z polowań na żywe ryby, czy wykładam zanętę we właściwym miejscu? A może dokarmiałem tylko kormorany i perkozy? Te i podobne pytania dręczyły mnie przez cały czas przygotowywania łowiska.

Rów ze szczupakami

Miejsce, w którym zdecydowałem się wykładać zanętę. wybrałem bardzo starannie. Samo pływanie łodzią po jeziorze nie było zabronione, mogłem więc bez problemu skorzystać z echosondy. Akwen ten okazał się dość płytki (przeważnie do dwóch metrów głębokości). Udało mi się jednak znaleźć trzy miejsca o głębokości od trzech do czterech metrów. Dwa głęboczki były dość małe, natomiast trzeci miał kształt wąskiej rynny o długości ponad 100 metrów. Rynna ta ciągnęła się w odległości kilkunastu metrów wzdłuż brzegu porośniętego dość szerokim pasem trzcin. Z całą pewnością stały tam duże szczupaki, chociażby z tego względu, że późną jesienią w głębszych miejscach zawsze gromadzi się także drobnica. Miejsce to idealnie nadawało się do stworzenia atrakcyjnego łowiska zębatych drapieżników.
Z brzegu nie dało się tam jednak łowić, a z łodzi, jak już wspomniałem, wędkowanie było zabronione. Kosztowało mnie to prawie cały dzień pracy, ale w końcu wyciąłem w pasie trzcin korytarz. W miejscu tym wędkowanie było dość trudne i na dobrą sprawę możliwe tylko w spodniobutach. Nie ukrywam, że bardzo mi to odpowiadało, gdyż takie utrudnienie skutecznie zniechęcało do łowienia w tym miejscu innych wędkarzy.
Pewnie jesteście ciekawi i chcielibyście wiedzieć, czym konkretnie nęciłem. Otóż nęciłem tylko małymi kawałkami ryb, gdyż uważałem, że pozbieranie zanęty leżącej na dnie zajmie szczupakom więcej czasu, a tym samym dłużej pozostaną w tym miejscu. Całą rybę, szczególnie większą, drapieżnik mógłby po prostu chwycić do pyska i gdzieś z nią odpłynąć. W mojej wędkarskiej zamrażarce przechowywałem zawsze „stare” przynęty, to jest przynajmniej raz już wykorzystane podczas łowienia martwe ryby. Po ponownym rozmrożeniu i pocięciu na kawałki doskonale nadawały się one do nęcenia szczupaków. Resztę martwych ryb na zanętę dostawałem od kolegów (poprosiłem ich, żeby nie wyrzucali wykorzystanych przynęt). Każdą zdobytą rybę kroiłem na kawałki o długości od 5 do 10 cm i wrzucałem do wody zawsze w tym samym miejscu na niezbyt dużej powierzchni. Przeważnie były to kawałki makreli i śledzi, chociaż dość często nęciłem również krojonymi białymi rybami. W końcu wybiła godzina wielkich łowów. Z dość mieszanymi uczuciami zarzuciłem dwie wędki z kawałkami martwych ryb na systemikach kotwiczkowych. Było mroźne, spokojne i nieco pochmurne popołudnie ostatniego dnia listopada.
Branie miałem prawie natychmiast i po dość emocjonującej walce podebrałem ośmiokilogramowego szczupaka w świetnej kondycji. Ale historia – w jeziorze, w którym rzadko kiedy udawało się coś złowić na martwą rybę, wynik ten był naprawdę godny uwagi. Ostrożnie zmierzyłem i zważyłem swą zdobycz, a następnie wypuściłem z powrotem do wody. Postanowiłem już więcej nie kusić losu tego dnia, gdyż i tak byłem szczęśliwy ze złowienia tak pięknej ryby. Szczupak był gruby i stosunkowo krótki, czyli taki, jak nie narzekające na brak pożywienia szczupaki z jezior pstrągowych. W kilka dni później znowu miałem trochę wolnego czasu i od razu pojechałem jeszcze raz sprawdzić moje zanęcone miejsce. Tamtego grudniowego popołudnia przeżyłem tak cudowną przygodę wędkarską, że aż brakuje mi słów, by to wszystko dokładnie opisać. Sześć brań, jedno po drugim, i to samych dużych szczupaków! Największy drapieżnik miał prawie 10 kg. W pewnym momencie zdecydowałem się przerwać łowienie, gdyż czułem, że jak tak dalej pójdzie. to wkrótce moje superłowisko wyeksploatuje się raz na zawsze. Poza tym przestało mi to też sprawiać przyjemność – złowienie kolejnej ryby było zbyt łatwe! Ledwie zdążyłem zarzucić, a już brał mi następny szczupak. Drapieżniki chwytały przynętę bez cienia podejrzliwości i odnosiło się wrażenie, że tylko czekały, aby pokarm spadł im prosto z nieba.