Trząsanie łbem.
Zacięty nawet na bardzo dużej głębokości leszcz zawsze daje się w miarę szybko podciągnąć pod powierzchnię, a następnie, dopóki nie łyknie powietrza, fika niezbyt energiczne koziołki i trochę się chlapie. Leszcz zawsze poddaje się siłowemu holowi (stara się wtedy jedynie ustawiać bokiem) i nigdy nie trząsa łbem aby wyrazić swoje niezadowolenie. Dokładnie pamiętam mój pierwszy raz – oczywiście wędkarski pierwszy raz! Łowiłem wtedy na długi teleskopowy kij z przelotkami. Spławik stał spokojnie, lekko po skosie na powierzchni rzeki, a mały ciężarek łezka utrzymywał przynętę na dnie. Nagle spławik zaczął nerwowo podrygiwać, jednak nie ruszył się z miejsca nawet o milimetr. Święcie przekonany, że „znowu jakiś drobiazg” zaciąłem niezbyt energicznie w przeciwnym kierunku do kierunku prądu rzeki. Wrażenie było takie, jakby haczyk wbił się w leżący na dnie beton. Domniemany zaczep ruszył nagle płynnym ruchem pod prąd, wściekłe szarpnięcia wyczuwałem aż na rękojeści, a silnie dociskany palcem kołowrotek typu Nottingham i tak obracał się jak oszalały. Tej ryby nie można było zatrzymać.
Zawirowanie i sztuczna mucha.
Ryba konsekwentnie murowała do dna przez jakieś pięć minut. Ledwie udawało mi się odzyskać trochę żyłki, moja przeciwniczka natychmiast ruszała szybciej pod prąd i zabierała mi jeszcze więcej żyłki. Brązowozłoty pakiet mięśni dwa razy wyskakiwał mi potem z płytkiego podbieraka i za każdym razem uciekał na sam środek rzeki. W końcu, po niezapomnianych emocjach udało mi się podebrać moją pierwszą w życiu brzanę. Przyznam się szczerze, że nie wiem, kto był bardziej zdenerwowany -ja, pragnący za wszelką cenę pokonać tę rybę, czy brzana, instynktownie czująca, że walczy o życie. Mam nadzieję, że nigdy w życiu nie wyspecjalizuję się w jednej technice łowienia ryb. Uważam bowiem, że każdy rodzaj wędkowania ma w sobie coś fascynującego. A może wybierzecie się teraz razem ze mną nad pewną rzekę w południowej Westfalii?
Jedyną dozwoloną metodą jest sztuczna mucha – only fly. Ryby dobrze biorą tam na nimfy i wprost rewelacyjnie na suche muchy! Jeżeli nie znam nowego łowiska oraz nie wiem, jakie owady występują tam najliczniej, zazwyczaj sięgam po uniwersalną muchę imitującą różne gatunki jętek, po moją tajną broń, muchę zawiązaną z pióra z kaczego kupra. O proszę! Coś wychodzi do powierzchni, na wodzie widać wyraźne kółka. Brodzę w rzece i ostrożnie zbliżam się do ryby na odległość rzutu. Przez cały czas bacznie obserwuję to miejsce i staram się wyczuć, czy ryba żeruje według jakiegoś schematu. Idealny rzut po skosie pod prąd i własnoręcznie wiązana mucha spływa w kierunku wypatrzonego stanowiska ryby. Niewielkie zawirowanie na powierzchni wody i całe moje napięcie znajduje upust w błyskawicznym zacięciu. Dajcie mi tylko 20 sekund czasu, a powiem Wam, co mam na kiju. Ryba wzięła mi blisko brzegu pomiędzy dwoma kamieniami i od razu błyskawicznie ruszyła z prądem. To pstrąg!
Lipienie walczą podobnie jak leszcze.
Odpowiedzi na pytanie, czy jest to pstrąg potokowy, czy też tęczowy, udziela mi sama ryba. Przy trochę silniejszym przytrzymaniu woda eksploduje i tańczący w powietrzu pstrąg usiłuje pozbyć się tkwiącego mu w pysku haczyka. Boki ryby lśnią różowawym odcieniem. Tęczak! Pstrągi potokowe również zawzięcie walczą aż do ostatniej chwili, jednak znacznie rzadziej wyskakują nad wodę. Lipienie bardzo często przerywają ucieczkę by spróbować nagłego odbicia z pełnym obrotem w bok. Przez moment widać wtedy w wodzie biały brzuch ryby. Obracanie się wokół własnej osi, powodujące tylko lekkie przyginanie szczytówki bardzo przypomina mi – zagorzałych muszkarzy przepraszam za to porównanie – walkę z leszczem. Lipienie nie są podczas holu tak dynamiczne jak pstrągi. Są za to bardziej wytrzymałe, a walka z podobnej wielkości lipieniem trwa znacznie dłużej. Miałem kiedyś przyjemność wędkować w pewnej rzece słynącej z pięknych sandaczy i szczupaków. I chociaż sandacze najchętniej łowię zimą pod sam koniec sezonu, w rzece tej nie miałem nawet w pełni lata najmniejszych problemów z rozpoznaniem gatunku ryby, jaką akurat holuję.
Pora roku oraz miejsce, w którym akurat wędkuję pozwalają mi od razu stwierdzić, z jakim drapieżnikiem mam do czynienia. Latem na granicy przybrzeżnych pasów grążeli złowiłem już w ciągu dnia mnóstwo ładnych szczupaków, natomiast jeszcze nigdy choćby jednego sandacza. Zimą sytuacja wygląda trochę inaczej. O tej porze roku w głęboczkach pomiędzy ostrogami z leniwie płynącą wodą, na głęboko poprowadzoną gumową żabkę brały mi prawie zawsze tylko sandacze, natomiast szczupaki atakowały przynętę jedynie przy samym brzegu.