Jeśli obawiamy się przesycenia ryb, możemy używać komponentów o niższej wartości odżywczej, ewentualnie można spróbować sztuczki, o której dowiecie się z poniższego opowiadania.
Pewnego razu obowiązki służbowe zawiodły mnie na 5 tygodni na Białoruś. Jak zawsze przy podobnej okazji pierwszą rzeczą, jaką zapakowałem była wędka teleskopowa (jakżeby inaczej skoro jechałem do krainy, gdzie rewiry wędkarskie nie mają granic!). Szczęście sprzyjało mi wyjątkowo, bo wioska, do której mnie skierowano jednym końcem dotykała szerokiego Dniepru, a drugim – masywu lasów świerkowych nasycających powietrze zapachem grzybów. Uradowało się moje serce wędkarza i grzybiarza; taka okazja zdarza się człowiekowi raz w życiu! W pośpiechu pozałatwiałem sprawy służbowe, prowizorycznie się zakwaterowałem, chwyciłem sprzęt wędkarski i byle szybciej nad Dniepr! Ledwie zacząłem rozpakowywać sprzęt otoczył mnie wianuszek wiejskich chłopaków, którzy z nie skrywanym zdumieniem obserwowali, jak czaruję przy składaniu teleskopu. Ni stąd, ni zowąd z kawałka rurki wyczarowałem na ich oczach pięciometrowe wędzisko. Z pewnością widzieli we mnie magika i nic dziwnego, że cieszyli się na pogrom, który urządzę wśród ryb ich rzeki. Pogromu jednak nie było, a prawdę mówiąc — nie będę koloryzował — nie chwyciłem wtedy nawet najmniejszej rybki. Chłopcy byli wyraźnie rozczarowani, ja jednak brałem to na sportowo: był to przecież pierwszy dzień na zupełnie obcej rzece, niczego innego nie należało się spodziewać. W duchu obiecywałem sobie jednak, że przy kolejnych połowach wynagrodzę to sobie z nawiązką i pokażę moim wiernym obserwatorom, na co mnie stać. Do pogromu ryb nie doszło ani następnego dnia, ani nawet trzeciego – mimo że wypróbowałem wszystkie metody, które mam w swoim repertuarze. Tamtejsze ryby zdaje się ciągle nie uważały mnie za „swojego”, zaś moi kibice zaczynali widzieć we mnie niepoprawnego partacza. Rozglądałem się za jakimś tamtejszym wędkarzem, ale i w tym nie miałem szczęścia. Zresztą w powszednie dni było to do przewidzenia. Udało mi się dopiero w najbliższą niedzielę. Przyszedłem wprawdzie nad wodę wcześnie, ale ktoś już łowił na „moim” miejscu. Usiadłem nie opodal, jednym okiem obserwując swój zestaw, drugim – wędkę sąsiada. Mnie szło tak, jak poprzednio, natomiast sąsiad co jakiś czas wyciągał z wody płoć. Udało mi się zauważyć, że po wyciągnięciu każdej zdobyczy brał z wiadra garść czegoś sypkiego i rzucał to szerokim łukiem do wody, gdzie łowił. No, oczywiście, sąsiad pomagał sobie zanęcniem! Jego zdobycze to nie było wprawdzie nic szczególnego, raczej płoteczki niż płocie, ale jak na moją urażoną ambicję i tego było za wiele. Miałem może poniżyć się i pójść do niego z prośbą o radę? Za nic w świecie; już choćby ze względu na mój luksusowy sprzęt – teleskop miałem zachodnioniemiecki, żyłkę francuską, kołowrotek aż gdzieś z Hongkongu, haczyki norweskie, spławik z Komarna (wynalazca i wytwórca Franciszek P.). Mój sąsiad tymczasem trzymał w ręku zwykły leszczynowy kij, nawet bez kołowrotka, tylko z kawałkiem żyłki, korkiem od butelki i haczykiem. (Zbieg okoliczności sprawił, że – jak dowiedziałem się potem – żyłka i haczyk były czechosłowackie). Przeszedłem koło niego, niby ot tak, przypadkiem, i pozdrawiając go zerknąłem do wiadra, żeby zobaczyć co też za specjał do zanęcania tak skutkuje. Omal nie upadłem z wrażenia: to był zwyczajny rzeczny piasek! No cóż, pomyślałem, Louis de Funes w którymś z filmów z powodzeniem nęcił pstrągi tupaniem, ten znów bałamuci ryby piaskiem – epoka cudów najwyraźniej jeszcze się nie skończyła. Spróbuję i ja. Poprosiłem jednego z moich wiernych kibiców, żeby za gumę do żucia przyniósł mi woreczek piasku. Po chwili wrócił z wiadrem piasku, a jego przykład naśladowała liczna grupa kolegów. Każdy kładł mi u stóp piasek w woreczkach, garnkach, miednicach. Nie wiem, czy nosili ten piasek z własnej inicjatywy, żebym i ja w końcu coś złowił, czy raczej z nadzieją na gumę do żucia. Z takim nadmiarem zapału nie liczyłem się; kiedy skończyła mi się guma pozostałych musiałem wynagrodzić haczykami. Piasku miałem tyle, że wystarczyłoby do budowy domu. Z nową werwą zacząłem znowu łowić, wzorem sąsiada zanęcając piaskiem. Żadnego efektu. Spróbowałem intensywniej zanęcać, usłużni kibice pomagali mi rzucać piasek do wody, ale wszystko na marne; ryby najwyraźniej sprzysięgły się przeciwko mnie.
Zgodnie z przysłowiem – ponieważ Mahomet nie chciał przyjść do góry – pod wieczór sąsiad podszedł do mnie. Ot tak, pogadać chwilę o wędkarskim szczęściu, a przy okazji obejrzeć mój wspaniały sprzęt. Ośmieliłem się i ja, zacząłem napomykać o tym jego piasku. Zrozumiał, uśmiechnął się figlarnie i obiecał mi zdradzić ten sekret, kiedy odwiedzę go wieczorem. Gnany ciekawością zjawiłem się u niego jeszcze przed umówioną porą. Gospodarz okazał się sympatycznym, szczerym facetem, toteż pogadaliśmy od serca, wymieniliśmy masę wiadomości i doświadczeń, a ja zyskałem receptę na nieprawdopodobnie prostą i skuteczną zanętę – piasek smażony na oleju słonecznikowym! Dokładnie tak — zwykły suchy rzeczny piasek przesmażyć przez 10-15 minut na oleju (może być inny tłuszcz). Piasek aromatyzowany olejem wabi ryby, ale ich nie nasyca. I oto właśnie chodzi!